Spojrzała w stronę stanowiska obsługi: pracownica czytelni przeglądała rewersy, nikogo poza tym nie było widać.
Wstała i podeszła do niej bez zastanowienia; gdyby zaczęła się zastanawiać, nigdy by tego nie zrobiła.
– Anne? – zagaiła. – Wszystko mi się już miesza: jak się nazywa ta knajpa z nadrzecznym tarasem i pawiami? I gdzie ona właściwie jest?
– Chodzi ci o Pstrąga? W Godstow.
– No tak, jasne! Ależ ze mnie sierota. Dzięki.
Hannah postukała się palcem w czoło i wróciła do stolika. Starannie złożyła kartkę, na której zaczęła sporządzać listę ryb, i schowała ją do wewnętrznej kieszeni; później ją zniszczy. Jej instruktorzy bardzo podkreślali wagę niepozostawiania po sobie żadnych zapisków odnośnie tego, czym się zajmuje, ale ona bez kawałka papieru nie umiała myśleć i zawsze starannie paliła wszelkie ślady.
Popracowała jeszcze pół godziny, po czym zwróciła książki i alethiometr. Anne odłożyła książki na półkę z pozycjami zarezerwowanymi, po czym nacisnęła guzik brzęczyka, który zadzwonił w biurze starszego asystenta: to tam właśnie przechowywano alethiometr i starszy asystent musiał go osobiście umieścić w sejfie, co też uczynił z uroczystym namaszczeniem, które Hannah zawsze bardzo się podobało.
Tym razem jednak nie czekała na tę chwilę. Zebrała swoje papiery, włożyła je do torby i wyszła z biblioteki.
Pstrąg, pomyślała. Jutro.
* * *
Następnego dnia była sobota. Trafił się jeden z nielicznych dni bez deszczu, za to z przebłyskami słońca. Około południa Hannah wyciągnęła rower, podpompowała opony i przejechawszy Woodstock Road, skręciła przy końcu w lewo, w stronę Wolvercote i Godstow. Pedałowała dość żwawo, wioząc swojego dajmona w koszyku na kierownicy, i do Pstrąga zajechała zdyszana, ale zarazem dostatecznie rozgrzana, żeby od razu zdjąć płaszcz.
Zamówiła kanapkę z serem i szklankę pale ale i usiadła na tarasie, który ani nie był przesadnie zatłoczony, ani nie świecił pustkami. Większość ludzi najwidoczniej postanowiła nie ryzykować z pogodą i została w domu.
Bez pośpiechu jadła kanapkę, nie zwracając uwagi na podchody Normana (albo Barry’ego), i podczytywała książkę, która nie miała nic wspólnego z jej pracą i była zwykłym thrillerem, takim, jakie lubiła najbardziej: tajemnicza śmierć, cudem uniknięte niebezpieczeństwa oraz piękna i dumna bohaterka, której rolą było zakochać się w posępnym, lecz dowcipnym bohaterze.
Skończyła kanapkę (co Norman przyjął z wyraźnym niesmakiem) i właśnie dopijała piwo, kiedy na tarasie pojawił się chłopak. Na to właśnie liczyła.
– Mogę podać pani jeszcze coś do jedzenia albo picia? – zapytał.
Z lekkim zdumieniem stwierdziła, że zagadnął ją z uprzejmym zainteresowaniem, tak jakby naprawdę chciał pomóc. Wyglądał na jakieś jedenaście lat, był przysadzisty, silny i rudowłosy. Miły chłopak, przyjacielski i inteligentny.
– Nie, dziękuję. Ale...
Jak miała to powiedzieć? Wielokrotnie przepowiadała sobie te słowa w głowie, ale teraz wydawało jej się, że jej wysilony głos zdradza zdenerwowanie.
Spokojnie, pomyślała. Spokojnie.
– Tak, proszę pani?
– Wiesz coś na temat żołędzia?
Słowa te wywołały niezwykły skutek. Chłopiec zbladł, w jego oczach błysnęło coś na kształt zrozumienia, potem strachu, a na koniec determinacji. Skinął głową.
– Nic nie mów – ciągnęła półgłosem Hannah. – Za minutę wyjdę stąd, ale zapomnę zabrać tę książkę. Zostawię ją na krześle. Znajdziesz ją i zaczniesz mnie szukać, ale mnie już nie będzie. Na wewnętrznej stronie okładki znajdziesz mój adres. Jutro, jeśli tylko będziesz mógł, przynieś książkę do mojego domu w Jericho. Razem z żołędziem. Dasz radę to zrobić? Tam będziemy mogli porozmawiać.
Chłopak ponownie kiwnął głową.
– Jutro po południu – powiedział. – Wtedy będę miał wolną chwilę. W porze obiadowej jestem zajęty tutaj, w oberży, ale po południu przyjdę.
Odzyskał rumieńce i zdaniem Hannah z kolorami na twarzy upodobnił się do lwa. Z uśmiechem wróciła do lektury, a on sprzątnął jej szklankę i talerz. Następnie odegrała scenkę z nakładaniem płaszcza, szukaniem portfela, zostawianiem napiwku i zabieraniem torebki, po czym wyszła, zostawiwszy książkę na siedzeniu dosuniętego do stolika krzesła.
* * *
Następnego dnia na niczym nie mogła się skupić. Z rana pokrzątała się trochę w ogródku: tu coś przycięła, tam coś przesadziła, ale w nic nie wkładała serca. Potem zaczęło padać, więc schroniła się w domu, zaparzyła sobie kawę i zrobiła coś, czego nie robiła nigdy przedtem: spróbowała rozwiązać krzyżówkę w gazecie.
– Co za głupie ćwiczenie – orzekł po pięciu minutach jej dajmon. – Słowa muszą mieć kontekst, a te tu są wyizolowane jak przybity na szpilce insekt.
Odrzuciła gazetę, napaliła w małym kominku i stwierdziła, że zapomniała o kawie.
– Dlaczego mi nie przypomniałeś? – zapytała dajmona.
– Dlatego, że sam też o niej zapomniałem, rzecz jasna – odparł Jesper. – Uspokójże się, do diaska.
– Staram się. Ale chyba zapomniałam, jak to się robi.
– Przestało padać. Idź, skończ przycinać powojnik.
– Wszystko jest mokre.
– Poprasuj.
– Mam tylko jedną bluzkę do wyprasowania.
– Popisz listy.
– Nie chcę.
– Upiecz ciasto. Będziesz miała czym poczęstować chłopaka.
– A jeśli przyjdzie, zanim ciasto będzie gotowe, i będziemy musieli rozmawiać jeszcze przez półtorej godziny, zanim się upiecze i wystygnie? Poza tym mam herbatniki.
– No dobrze – powiedział Jesper. – Poddaję się.
W południe zrobiła sobie tost z serem w zawieszonym przy kominku poczerniałym opiekaczu, który należał do jej matki. Znów zaparzyła sobie kawę, tym razem ją wypiła i wreszcie poczuła się panią sytuacji. Udało jej się nawet przez godzinę poczytać. W tym czasie znów się rozpadało.
– Jak będzie tak lało, to może w ogóle nie przyjść – zauważyła.
– Przyjdzie, przyjdzie. Ciekawość zwycięży.
– Tak myślisz?
– Jego dajmon cztery razy zmienił postać, kiedy z nim rozmawialiśmy.
– Mhm – mruknęła z powątpiewaniem Hannah, ale nie mogła odmówić Jesperowi racji. Częste zmiany kształtu u dajmona dziecka i znaczna liczba przybieranych przez niego form rzeczywiście dowodziły ciekawości