– Dziękuję, nie trzeba. Deszcz prawie ustał. Dobranoc panom. I jeszcze raz dziękuję.
* * *
Przyszedł czas na zmierzenie się z drugim problemem dręczącym Corama.
Deszcz istotnie ustał, ale powietrze było ciężkie od wilgoci i przenikliwie zimne. Mgliste aureole okalały wszystkie uliczne latarnie, upodabniając je do złotych dmuchawców. Nieustanne kapanie wody z okapów towarzyszyło Coramowi i Sophonax, kiedy nieśpiesznie szli brzegiem rzeki.
– Chcesz mi wskoczyć na ramię, Sophie? – zapytał Coram.
Sophonax mogła być dajmonem, ale była przecież także kotem, a chodniki były zupełnie mokre.
– Wolałabym nie – odparła jednak.
– Cały czas za nami idzie? – mruknął Coram.
– Tak. Chociaż nie rzuca się w oczy.
Odkąd przed tygodniem opuścili Nowgorod, Coram wiedział, że są śledzeni. Nadszedł czas, by położyć temu kres.
– Ten sam, prawda?
– Ten dajmon łatwo się nie ukryje.
Coram okrężną drogą zmierzał do małego, wąskiego pensjonatu nad rzeką, w którym miał wynajęty pokój. Zwolnił kroku, zbliżywszy się do rzeki w miejscu, gdzie przy kamiennym nabrzeżu cumowało pół tuzina barek. Zatrzymał się z dłońmi na mokrej poręczy żelaznej balustrady i zapatrzył na czarną wodę. Dajmon kręcił mu się pod nogami, udając, że domaga się jego uwagi, podczas gdy w rzeczywistości śledził wszelkie poruszenia za jego plecami.
Aby dotrzeć do pensjonatu, musieliby przejść po spinającym brzegi rzeki żelaznym mostku, ale Coram nie ruszył w jego stronę. Zamiast tego odczekał do chwili, gdy Sophonax powiedziała: „Teraz!”, odwrócił się, szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w wąziutkiej uliczce pomiędzy dwoma budynkami o kamiennych fasadach, w których mogłyby się mieścić banki albo urzędy państwowe. Już wcześniej, idąc na uniwersytet, zwrócił uwagę na ten zaułek – szybki rzut oka, niemal automatyczne zapamiętanie potencjalnej kryjówki – i wiedział, że ma wyjście także z drugiej strony. Nie ryzykował więc, że znajdzie się w potrzasku, mógł natomiast zaczaić się na kogoś, kto szedłby za nim.
Gdy tylko zniknął w cieniu, na palcach podbiegł do dużych pojemników na śmieci ustawionych w połowie długości zaułka po prawej stronie i niemal niewidocznych w ciemności. Tam przykucnął i z rękawa płaszcza wyjął krótką, ciężką pałkę z drewna gwajakowego, noszoną przy lewym przedramieniu. Umiał nią zabić człowieka na co najmniej pięć różnych sposobów.
Sophie poczekała, aż Coram będzie trzymał pałkę w gotowości, po czym wskoczyła mu na ramię, skąd przeszła na pokrywę najbliższego pojemnika (upewniwszy się najpierw, że ta nie jest obluzowana), przypadła do niej na płask i utkwiła szeroko otwarte kocie oczy we wlocie ich uliczki. Coram patrzył w przeciwnym kierunku, gdzie zaułek wychodził na wąską ulicę z zabudową biurową.
Dalszy rozwój wypadków miał zależeć od tego, jak dobrze walczy dajmon śledzącego ich mężczyzny. Coramowi i Sophonax udało się kiedyś pokonać Tatara z dajmonem-wilkiem – oboje byli wtedy młodsi, a Sophie na dodatek także nieustraszona, szybka i bardzo silna. W walce na śmierć i życie wielkie tabu zabraniające dotykania cudzego dajmona traciło na znaczeniu. Sophie nieraz bywała zmuszona do wściekłego drapania i kąsania dotykających ją odrażających obcych dłoni. Kiedy było po wszystkim, myła się ze wściekłym zapałem, by jak najszybciej pozbyć się ohydnego piętna.
Ale ten dajmon...
– Jest – wyszeptała.
Coram odwrócił się – ostrożnie, powoli – i zobaczył zarys ciemnej sylwetki na tle świateł nabrzeża: mały łeb i przygarbione barki hieny. Patrzyła prosto na nich. Nigdy przedtem nie widział tak dzikiego zwierzęcia: każda linia jej ciała zdradzała złe zamiary, a szczęki wyglądały, jakby mogły gnieść kości niczym ciasto. Zarówno ona sama, jak i jej człowiek musieli być przeszkoleni w sztuce śledzenia ludzi – Coram był przeszkolony w sztuce wypatrywania śledzących go intruzów i podziwiał umiejętności tej dwójki, ale Sophie miała rację: taki dajmon bardzo rzucał się w oczy. Coram nie miał pojęcia, czego chcą, ale jeśli szukali zwady, to na pewno ją znajdą.
Mocniej ścisnął pałkę. Sophie jeszcze bardziej rozpłaszczyła się na pokrywie pojemnika. Hiena zbliżyła się nieco, jej człowiek bezszelestnie stąpał za nią. Coram i Sophie zobaczyli pistolet w jego ręce tuż przed tym, jak mężczyzna przywarł do ściany i rozpłynął się w mroku.
Ciszę mąciło tylko niekończące się kapanie wody z dachów.
Coram żałował teraz, że Sophie nie schowała się razem z nim za pojemnikiem, zamiast tkwić na jego pokrywie. Była zbyt odsłonięta...
Rozległ się dźwięk, jakby człowiek splunął pestką – to musiał być pistolet gazowy – a potem donośny trzask i klekot: pocisk trafił w pojemnik na śmieci, który przekoziołkował nad głową Corama i poturlał się w głąb uliczki.
W tej samej chwili Sophie zeskoczyła z pokrywy i wylądowała u jego boku. Pistolet gazowy nie strzelał zbyt celnie na dużą odległość, ale z bliska był zabójczy. Musieli go jakoś zneutralizować. Na razie tkwili w całkowitym bezruchu, wsłuchani w powoli przybliżające się kroki, wydawane przez hienę odgłosy węszenia i pochrząkiwania oraz chrobot jej pazurów na twardej nawierzchni.
– Teraz! – pomyślał Coram.
Sophie rzuciła się z wyciągniętymi pazurami dokładnie w to miejsce, gdzie powinien się znajdować łeb hieny. Mężczyzna strzelił jeszcze dwa razy. Jeden pocisk drasnął Corama w głowę, ale jednocześnie zdradził pozycję strzelca. Coram zrobił wypad, machnął pałką w ciemnościach, trafił w coś – w ramię? dłoń? bark? – i wytrącił napastnikowi pistolet z ręki.
Pazury Sophie – wszystkie, co do jednego – tkwiły, mocno wczepione, w gardle i głowie hieny. Próbując pozbyć się kotki, hiena wściekle szarpała głową i raz po raz tłukła Sophie o ścianę i chodnik. Coramowi mignął ludzki cień – mężczyzna pochylał się, jakby sięgał po broń – rzucił się więc naprzód i uderzył pałką, ale tym razem chybił, pośliznął się na mokrej nawierzchni i upadł tamtemu pod nogi. Natychmiast odturlał się i kopnął mniej więcej w to miejsce, gdzie upadł pistolet.
Jego stopa natrafiła na coś, co z klekotem odjechało po bruku, a wtedy mężczyzna z potworną siłą kopnął go w żebra, dopadł i spróbował przydusić. Był żylasty, silny i twardy, ale Coram, któremu udało się nie wypuścić pałki z ręki, dźgnął go nią teraz w przeponę. Mężczyzna stęknął, zakaszlał i rozluźnił uchwyt. Nagle Coram odczuł wstrząs: to hiena zdołała w końcu strząsnąć Sophie, po czym wyszarpała jej kawał futra i chwyciła jej łebek w masywne szczęki.
Coram wyrwał się, wyprostował i, wkładając w cios wszystkie siły, uderzył hienę pałką. Nie miał pojęcia, gdzie ją trafił, martwił się tylko, że mógł zrobić krzywdę Sophie. Uderzenie było brutalne. Trzasnęły kości. Ledwie widząc w ciemnościach, jak Sophie usiłuje się wyrwać z zabójczych szczęk, Coram złapał równowagę, starannie przymierzył i bez litości, raz za razem zaczął okładać złamaną już łapę hieny. Nie ustępował ani na chwilę, bo wiedział, że wystarczy, by hiena zwarła szczęki, a oboje z Sophie zginęliby w mgnieniu oka.
W końcu hiena rozwarła pysk i zawyła z bólu. Korzystając z okazji, Sophie wyrwała się jej i udrapała napastnika w dłoń; nie bacząc na obrzydzenie, rozdarła mu skórę i upuściła krwi. Mężczyzna wrzasnął, gdy porażone cierpieniem jego