– Gdzie oni są?
– Uciekali, aż się kurzyło. To znaczy, on uciekał, bo wątpię, żeby ona jeszcze kiedykolwiek była w stanie chodzić. Niósł ją na rękach, oszalałą z bólu.
– Dlaczego... – Coram nie dokończył pytania, ale Sophie i tak go zrozumiała.
– Straciłeś dużo krwi.
Dopóki nie wypowiedziała tych słów, nie czuł szczególnie dotkliwego bólu, ale w tej chwili przypomniała mu się kula, która przeorała mu skórę czaszki. Szał bitewny przygasał, ciepła wilgoć na szyi i ramionach zaczynała stygnąć, a on leżał i czekał, aż wrócą mu siły. W końcu ostrożnie usiadł.
– Bardzo jesteś poharatana?
– Byłabym. Gdyby te szczęki się zacisnęły, chyba już nigdy by się nie otworzyły.
– Powinniśmy byli go dobić. Chociaż trzeba przyznać, że byli naprawdę nieźli. Do diabła! Myślisz, że to Moskwianin?
– Nie. Nie pytaj mnie dlaczego, ale nie. Może... Francuz?
Coram wstał, opierając się o ścianę. Rozejrzał się po zaułku.
– Chodź – powiedział. – Wracamy do łóżka. Nie poszło nam najlepiej, Sophie.
Żebra rwały go wściekle, jedno było chyba złamane. Draśnięcie obficie krwawiło, a bolało jak oparzenie po przypaleniu rozżarzonym żelazem. Zgarnął na ręce dajmona, który zajął się raną na głowie, liżąc ją i czyszcząc delikatnie.
Wróciwszy do pensjonatu, umył się w lodowatej wodzie (innej nie było), włożył czystą koszulę i usiadł przy niedużym stoliku. Przy świetle świecy napisał list, w którym streścił wszystkie wydarzenia w możliwie jak najbardziej lakonicznej formie:
Do lorda Nugenta:
Dama przybyła do Uppsali, by spotkać się z profesorem fizyki Axelem Löfgrenem. Zadała mu kilkanaście nadzwyczaj wnikliwych pytań na temat pola Rusakowa i jego związku z ludzką świadomością. Profesor przypuszcza, że działała na zlecenie KSD. Chciała również, żeby profesor Hallgrimsson użył swojego alethiometru do odkrycia miejsca pobytu jej dziecka. Nie wiem, czy nie mógł tego zrobić, czy też po prostu nie chciał, w każdym razie nie spełnił jej prośby. Dowiedziała się skądś, że jej dziecko występuje w proroctwie wiedźm, nie znała jednak jego treści. Z pewnością pamięta Pan naszego dobrego znajomego, Buda Schlesingera. Rozmawiałem z nim wcześniej w Trollesundzie, w domu Martina Lanseliusa. Udał się stamtąd dalej na północ, by rozpytać o przepowiednię wśród znajomych wiedźm i niezwłocznie po powrocie ma się z Panem skontaktować. Jest jeszcze jedna sprawa: byłem śledzony. Z Nowgorodu przybył za mną jakiś mężczyzna z dajmonem-hieną. Nie rozpoznałem go, zachowywał się jednak jak wyszkolony agent. Doszło do walki. Uciekł, ale jego dajmon jest ranny. Zaciekawił mnie.
CvT
Następnie z mozołem zaszyfrował wiadomość i włożył ją do całkiem zwyczajnej koperty, na której wypisał adres w mało ważnej części centralnego Londynu. Oryginał starannie spalił, po czym położył się spać.
5
Akademiczka
Doktor Hannah Relf wyprostowała się na krześle, oparła obie pięści na krzyżu i rozciągnęła obolałe plecy. Za długo siedziała bez ruchu. Miała ochotę na szybki półgodzinny spacer, ale czas, na jaki wydawano jej bodlejański alethiometr, był ściśle racjonowany; pół tuzina innych akademików korzystało z niego równolegle i nie mogła sobie w tej chwili pozwolić na ćwiczenia gimnastyczne. Przechadzka będzie musiała poczekać.
Przechyliła się w jedną stronę, w drugą, rozluźniła kręgosłup, wyciągnęła ręce nad głowę, rozruszała barki, aż w końcu poczuła się nieco mniej zesztywniała. Siedziała w Czytelni Diuka Humfreya, najstarszej części Biblioteki Bodlejańskiej. Alethiometr leżał przed nią na stoliku obok rozrzuconych papierów i stosu książek.
Jej praca miała trojaką naturę. Była w niej część oficjalna, którą doktor Relf powinna się była zajmować i która usprawiedliwiała korzystanie z alethiometru – mianowicie badanie zakresu znaczeniowego symbolu klepsydry. Już wcześniej udało jej się go rozszerzyć o dwa kolejne piętra, bo tak właśnie je sobie wyobrażała, zapuszczając się w niewidzialne głębiny sensów, a obecnie ślęczała nad kolejnym, trzecim poziomem.
Nad drugim aspektem swojego zadania, tajnym, pracowała na zlecenie organizacji, którą znała wyłącznie pod nazwą Oakley Street – pochodzącą najprawdopodobniej od adresu jej siedziby, chociaż zważywszy na fakt, że w Oksfordzie nie było takiej ulicy, musiało zapewne chodzić o Londyn. Została zwerbowana przed dwoma laty przez profesora literatury bizantyjskiej nazwiskiem George Papadimitriou, który zapewnił ją (a ona mu uwierzyła), że otrzyma zadanie niezwykłej wagi, a w dodatku będzie działała na rzecz wolności i liberalizmu. Zdawała sobie sprawę, że ma do czynienia z wydziałem jakiegoś rodzaju tajnych służb, ale ponieważ jej rola ograniczała się do interpretowania – na zlecenie Oakley Street – wskazań alethiometru, wiedziała niewiele więcej. Czytywała jednak gazety, z których inteligentna osoba mogła bez większego trudu wywnioskować, co się dzieje na krajowym podwórku politycznym. Przez te dwa lata pytania zadawane jej przez Oakley Street dotyczyły różnych spraw, ale w ostatnim czasie wyraźnie koncentrowały się wokół tematów zakazanych przez władze religijne. Dobrze wiedziała, że gdyby KSD lub inna pokrewna mu instytucja odkryły prawdę na temat jej pracy, miałaby poważne kłopoty.
Trzecia – najpilniejsza – część jej pracy miała związek z pytaniem, które doktor Relf zadawała od tygodnia: Gdzie jest żołądź? Nie miała pojęcia, w jaki sposób wiadomość w małym pojemniczku niezawodnie trafia do skrytki za kamieniem w Parku Uniwersyteckim, gdzie miała ją znaleźć, wiedziała jednak, że powinna była ją odebrać już przed kilkoma dniami. Zaczynała się niepokoić.
Stąd pytanie, które postawiła alethiometrowi. Trudno było je sformułować, jeszcze trudniej zinterpretować odpowiedź – ale z drugiej strony, zawsze przecież tak było, nawet jeśli z upływem czasu coraz pewniej poruszała się po piętrach znaczeń symboli.
Jednakże tego popołudnia, gdy szarawe światło dnia przygasło za sześćsetletnimi oknami czytelni i stojąca na blacie lampka jantaryczna rozjarzyła się cieplejszym blaskiem, doktor Relf doszła do wniosku, że oto uzyskała ostatni element odpowiedzi. Po tygodniu wytężonej pracy otrzymała trzy wyraziste obrazy: chłopiec – gospoda – ryba. Gdyby miała większą wprawę w odczytywaniu wskazań alethiometru, każde z tych haseł otaczałaby aureola szczegółów precyzujących jego znaczenie, ale tyle musiało jej wystarczyć.
Wyjęła czystą kartkę i podzieliła ją pionowymi liniami na trzy kolumny. W pierwszej, poświęconej „chłopcu”, niczego nie wpisała; znała tylko jednego chłopca, czteroletniego synka swojej siostry, a z pewnością nie mogło chodzić o niego. Kolumnę „gospoda” również zostawiła pustą. Ile gospód znała? No, prawdę mówiąc, wcale nie tak dużo. Lubiła posiedzieć w ogródku, w dobrym towarzystwie, z kieliszkiem wina... Ale tylko przy ładnej pogodzie. „Ryba” zapowiadała się najłatwiej. Wypisała w tej kolumnie wszystkie nazwy ryb, jakie tylko przyszły jej do głowy: śledź, dorsz, płaszczka, łosoś, makrela, łupacz, rekin, pstrąg, okoń, szczupak... Co jeszcze? Samogłów... ryba latająca... ciernik... barakuda...
– Kleń – podpowiedział jej dajmon, który był marmozetą.
Zapisała klenia, chociaż to nie pomogło. Oczywiście jej dajmon wcale nie wiedział więcej od niej, ale zdarzało się czasem, że jedno z nich pamiętało o czymś, co drugiemu umknęło