Społeczeństwo od zawsze powtarza kobietom, że znalezienie partnera jest sprawą najwyższej wagi. Przez większość historii MUSIAŁY znaleźć męża, bo było to dla nich finansową koniecznością! To dlatego flirtowi Lizzie Bennet i pana Darcy’ego towarzyszy tyle napięcia – jeśli on uzna, że nie chce się z nią ożenić, ona w końcu umrze z głodu. Jeszcze całkiem niedawno, bo w latach siedemdziesiątych, kobiety nie mogły nawet mieć własnej karty kredytowej – w dzisiejszych czasach doprowadziłoby to do śmierci głodowej także i mnie, bo żywię się wyłącznie potrawami na wynos zamawianymi za pośrednictwem Seamless. Nawet dzisiaj świat wywiera nieustanną presję, by kobieta (a) znalazła partnera, i (b) uzyskała aprobatę mężczyzn (to dwie odrębne, lecz powiązane sprawy). Źródłem tej presji są niezliczone warstwy społeczeństwa: przyjaciele i członkowie rodziny, którzy ciągle pytają o twoje życie uczuciowe, lawina filmów i piosenek o łączeniu się w pary, nieprzerwany strumień informacji na temat tego, czy celebrytki znalazły już jakichś mężczyzn, czy może są zgorzkniałymi starymi pannami skazanymi na samotne życie. (Podczas gdy mężczyzn, którzy randkują z całym mnóstwem kobiet albo nie robią tego wcale, oklaskuje się za to, że mają odwagę wyłamać się z cipowatego grona).
Kobiety otacza propaganda kładąca nacisk na zdobycie partnera. Zmusza nas ona do nieustannego myślenia o tych sprawach. Mamy dodatkową robotę, którą mężczyźni nie muszą zawracać sobie głowy!
Być może właśnie w tym tkwi sekret nieprzemijającej popularności Kawalera do wzięcia. Ten program odtwarza wspomnianą presję w niemal laboratoryjnych warunkach, pozbawiając uczestniczące w nim kobiety wszelkich bodźców zewnętrznych (takich jak dostęp do internetu i możliwość korzystania z telefonu), by nie mogły myśleć o niczym innym jak o pozyskaniu względów jakiegoś mężczyzny. A cały sens programu sprowadza się do tego, że dwadzieścia pięć młodych, zabawnych kobiet o telewizyjnej urodzie rywalizuje o jednego nudnego, pociągającego (w nudny sposób) Bena Higginsa (to zarówno prawdziwe imię i nazwisko jednego z kawalerów, jak i amalgamat imion i nazwisk ich wszystkich). „Całkiem jak randkowanie w Nowym Jorku” – pomyślałam, oglądając jeden z odcinków. Każdy tutejszy nudziarz może wybierać z dwóch tysięcy najfajniejszych kobiet w kraju, które próbują się z nim umówić. Ale sprostujmy: wspomniana zasada niedoboru, wykreowana przez alarmistyczne artykuły opatrzone tytułami w rodzaju: Na każdego faceta w Nowym Jorku przypada siedem kobiet, ma wywołać jeszcze większą panikę wśród kobiet i skłonić je do skupienia się na randkowaniu i zapomnieniu o – bo ja wiem – zjednoczeniu się. Biorąc pod uwagę takie taktyki, nie należy się dziwić, że kobiety w Kawalerze do wzięcia knują i płaczą. To logiczna reakcja.
(Oczywiście wiele feministek, w tym ja sama, lubi oglądać Kawalera do wzięcia. Fajnie jest popatrzeć na skondensowaną wersję machinacji, za pomocą których doprowadza się ciebie do szału! Poza tym można pooglądać bardzo piękne miejsca, a producenci doskonale wiedzą, jak skłonić wszystkich uczestników, by bez przerwy oszałamiali swoim zachowaniem. Wolę jednak oglądać UnReal. Telewizja kłamie, bo wtedy sobie przypominam, że tak, manipuluje się mną po to, żebym miała fioła na punkcie miłości – bardzo doceniam to przypomnienie!)
Gdy zatem kobiety nie mają partnera, są karane i wyszydzane. Jeśli jednak poddają się naciskom i wciąż myślą oraz rozmawiają o miłości, mówi się o nich, że uganiają się za chłopakami. (Mężczyznom, którzy interesują się miłością, rzadko się wytyka, że uganiają się za dziewczynami). Podobnie jak w wypadku mitu urody, tak czy inaczej wymierza ci się karę i znowu jesteś zmuszana do kroczenia niemożliwie wąską ścieżką. Czas i energia, które kobiety muszą przeznaczyć na lawirowanie w tym gąszczu, dowodzą, że to sprawa polityczna: zabiera nam czas, który mogłybyśmy przeznaczyć na ubieganie się o jakiś urząd, zarabianie pieniędzy albo shortowanie rynku nieruchomości w 2006 roku (niedawno obejrzałam w samolocie Big Short!). Do diabła, nawet gdyby zabierało mi to czas, który mogłabym spędzić w gorącej kąpieli, próbując czytać i przekonując się, że nie dam rady, bo mam zbyt mokre ręce, i tak byłabym wkurzona. Mężczyźni (alias społeczeństwo patriarchalne stworzone, by przynosić mężczyznom korzyści) zmusili mnie podstępem, bym zmarnowała mnóstwo czasu na myślenie o nich, i nikt mi tego czasu nie zwróci. Ale coś wam powiem, mężczyźni: właśnie obmyślam sposób, żeby was obalić.
Fiksacja
Najłatwiej zmienić kontrolowane, zabawne podkochiwanie się w przerośniętą, nie tylko wielką, lecz wręcz krępującą obsesję, pozwalając sobie na nieustanne myślenie o obiekcie swoich uczuć. Rozumiem, dlaczego chciałabyś wciąż o nim myśleć – to bije na głowę myślenie w zasadzie o wszystkim, co obecnie dzieje się na świecie. Jeśli mogę wybierać między myśleniem o antyszczepionkowcach i rosnącym izolacjonizmie Ameryki a myśleniem o obściskiwaniu się z jakimś pociągającym facetem w naszym olbrzymim domu na wsi, wolę myśleć o obściskiwaniu się! Poza tym zabawnie i miło jest wyobrażać sobie przyszłość u czyjegoś boku. Fajnie opowiada się samej sobie historie, w których nasze życie kończy się wspaniale!
Jeśli tak często myślisz o obiekcie swoich uczuć, to prawdopodobnie równie często o nim mówisz. To dziwaczne, owszem, ale przede wszystkim nudne. Twoje uczucia do jakiegokolwiek konkretnego pociągającego faceta to najmniej interesująca część ciebie. Doskonale o tym wiesz!!! Prawdopodobnie starasz się o nim nie wspominać. Niestety, jednym ze znamion obsesji na czyimś punkcie jest to, że wszystko – Black Mirror, niepisana konstytucja Wielkiej Brytanii, nagranie wideo, na którym lemury atakują reportera – z jakiegoś powodu kojarzy ci się z osobą, w której się podkochujesz.
Gdy ktoś aż tak mnie opęta (a zmorą mojej psychiki jest to, że dzieje się tak w mniej więcej dziewięćdziesięciu procentach przypadków), w pewnym sensie czerpię perwersyjną przyjemność z publicznego pławienia się w swojej obsesji. Jestem kompletnie stuknięta i chcę, by świat się o tym dowiedział! Może i siedzę w pracy, ale mój umysł przebywa gdzieś indziej, a mianowicie przy zmyślonych dzieciach, które nazywają się Aoife i Caoimhe Roberson-Chalamet. (Imiona i nazwiska obiektów moich westchnień zostały zmienione na Timothée Chalamet, żeby chronić facetów, którym jeszcze nie powiedziałam, że się w nich podkochuję, i żeby uprzedzić Timothée Chalameta, że chcę z nim mieć dwie irlandzkie córeczki). O jednym facecie mówiłam tak często, że nawet mój szef, człowiek bardzo profesjonalny, zaczął wzdychać: „Ach, Timothée”, ilekroć zaczynałam zdanie od „TIMOTHÉE UWAŻA, ŻE…”. Miałam przyjaciółkę, która przyjaźniła się także z Timothée, i rozmowy o nim wyjątkowo ją krępowały, ale nawet przy niej nie potrafiłam się powstrzymać – tak wielka była moja obsesja.
Barthes pisze we Fragmentach dyskursu miłosnego: „miłość uczyniła z niego społeczny odpadek, i to go radowało”. Po namyśle jestem prawie pewna, że odnosił się do czegoś zupełnie innego niż to, o czym właśnie mówię – tak jak wtedy, kiedy byłam przekonana, że Georgia O’Keeffe, twierdząc: „Twoje życie jest twoją sztuką tak samo jak to, co nazywasz swoją sztuką”, miała na myśli bycie dobrym człowiekiem. Dopiero później odkryłam, że chodzi o coś bardziej zbliżonego do układania książek na półkach według kolorów. Bycie zakałą towarzystwa przynosi jednak pewną gratyfikację. Podoba mi się, że wiele obiektów moich westchnień potrafi mnie zmienić w osobę obiektywnie szaloną, z którą przebywanie jest koszmarem. To mnóstwo uczuć naraz i nawet jeśli wyrażają się w sposób denerwujący innych ludzi, myślę sobie: „Hej, ryby na pewno tego nie czują! Trawa tego nie czuje! Jestem człowiekiem i [krzyczy do megafonu] mam dla was wiadomość z ostatniej chwili, przygłupy: zakochałam się! Obiekt moich uczuć to najbardziej pociągający człowiek na świecie; gdyby