Czy ta książka jest poradnikiem? Nie. Szczerze mówiąc, randkowanie idzie mi kiepsko i wszyscy mężczyźni nienawidzą mnie równie mocno jak ja ich (choć z mniej systemowych powodów), więc nie mam do przekazania żadnych rad. Z ręką na sercu: w liceum i w college’u w ogóle nie randkowałam. Nigdy oficjalnie nie miałam chłopaka, w związku z czym bardzo się martwiłam, że coś jest ze mną nie tak. Teraz już się tym nie przejmuję. Jasne, może i rzeczywiście coś jest ze mną nie tak, tylko co z tego? Mam zbyt duży niedobór żelaza, żeby zaprzątać sobie głowę takimi problemami. Poza tym i tak siebie kocham, więc może to po prostu zmiana pokoleniowa, tak jak fakt, że my, milenialsi, nie kupujemy domów, bo jesteśmy zbyt zajęci kupowaniem tostów z awokado, a także dlatego, że gospodarka jest w fatalnym stanie. Sporadycznie umawiam się z facetami, czasami przez jakiś czas, ale na długim dystansie też idzie mi słabo. Niedawno dostałam kosza w zatłoczonym wagonie metra. Regularnie daję mężczyznom do zrozumienia, że mi się NIE podobają, aż staje się zupełnie jasne, że nie są mną zainteresowani, i wtedy przystępuję do wielkiej deklaracji Uczuć, robiąc to w taki sposób, że wynika z tego Poważna Sprawa.
Rady dotyczące randkowania są nudne i sama też ich nie lubię. Zresztą poradniki wydają się dziwnie uwarunkowane płciowo – piszące je kobiety mają skłonność do podsuwania dyskretnych rozwiązań i możliwych do opanowania sytuacji, a mężczyźni dzielą się wielkimi filozoficznymi przemyśleniami, które nie zdołają nikomu błyskawicznie pomóc. Na przykład w Uczcie Platona jest opowieść o bratnich duszach: na początku ludzie mieli po cztery nogi, cztery ręce i dwie twarze, dysponowali olbrzymią siłą, przemieszczali się, robiąc gwiazdy, i byli całkiem zadowoleni. Nie chcąc dopuścić do tego, by te silne istoty przejęły władzę nad światem, bogowie podzielili je na pół – i odtąd ludzie błąkają się po ziemi, szukając swojej bratniej duszy. To… najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.
Chcę zatem przywłaszczyć sobie męski przywilej i nie być zmuszona do pomocy. Szczerze mówiąc, siłą rzeczy prawdopodobnie przydam się o wiele bardziej niż Platon. Na tę książkę składa się taka mnogość opinii upchniętych w jednym miejscu, że równie dobrze mogą okrzepnąć, stając się swego rodzaju światopoglądem. Traktujcie to więc jako książkę filozoficzną i proszę, dopiszcie mnie do swojego sylabusa na studiach.
Do kina czy na film? tworzyłam z nadzieją, że przepracuję wszystkie swoje uczucia, poukładam wszystkie przemyślenia i nigdy więcej nie będę musiała pisać ani myśleć o randkowaniu. Chciałam napisać tę jedną książkę o miłości i mieć to z głowy, tak żebym w przyszłości, gdy ktoś mnie spyta, co sądzę na temat mężczyzn albo randkowania, mogła po prostu odpowiedzieć: „Przeczytaj moją książkę!”. Owszem, bałam się, że to, co robię, jest w pewnym sensie przykładaniem ręki do gnębienia samej siebie, że będę pisała o tak frywolnym temacie, zamiast zająć się czymś ważniejszym, na przykład… proliferacją broni jądrowej? Zadawałam sobie pytanie: czy kobiety nie potrafią pisać o niczym innym niż randkowanie i ich zaburzenia lękowe? A potem… zostałam autorką książki o randkowaniu.
Poza tym uważam jednak, że kobiety wychowuje się w taki sposób, by nieustannie myślały o miłości! Dorastając, oglądałam co lepsze komedie romantyczne Nory Ephron i czytałam co lepsze powieści Jane Austen o intrygach małżeńskich, w których siłą napędową jest miłość, wszyscy są zabawni, a mężczyźni zawsze trochę dają ciała, nawet jeśli w wersji filmowej gra ich Colin Firth. (Tyle tylko, że przez bite dziesięć lat nie miałam pojęcia, że mężczyźni trochę dają ciała – ta świadomość to ważny punkt zwrotny w procesie przebudzenia współczesnej feministki). W moim wypadku na nieustanne myślenie o miłości wpływ miały też magazyny dla kobiet. Oraz telewizja i kino (oglądam mnóstwo telewizji: moja praca w ciągu dnia polega na prowadzeniu badań naukowych dotyczących celebrytów, którzy występują w wieczornych talk-show). Każdy, kogo znam, ciągle mnie pyta, czy w moim życiu jest jakiś wyjątkowy mężczyzna. (WSZYSCY mężczyźni są wyjątkowi, wy liberalni rogacze!)
Dlatego powiedzmy to sobie otwarcie: myślę dużo o miłości, ponieważ TAK MNIE UKSZTAŁTOWALIŚCIE. I moje przemyślenia związane z nią są pozytywne. Zauważyłam, że rozmawianie o miłości przypomina dzielenie się informacjami na temat wysokości swoich zarobków albo organizowanie sesji poszerzania świadomości. Musimy rozmawiać o własnych doświadczeniach, żeby wiedzieć, co jest normalne, umieć rozpoznać schematy ucisku i znaleźć sposoby, aby je obalić. Poza tym nigdy nie zrozumiem ŻADNEGO SMS-a przesłanego przez JAKIEGOKOLWIEK mężczyznę i POTRZEBUJĘ kolektywnego wsparcia umysłowego kobiet żyjących na tym świecie, by wykombinować, jak należy na nie odpisywać.
1
Podkochiwanie się
Radość
Wydaje mi się, że sens życia polega na okazywaniu ludziom dobroci i na tym, by czuć jak najwięcej radości. Albo na kupowaniu mnóstwa jachtów.
Radość to bez wątpienia jedyny wartościowy, czy wręcz możliwy do zniesienia, sposób doświadczania miłości, romansów i [przez piętnaście minut pluje na ziemię] RANDKOWANIA. Ale z powodu natłoku narracji kulturowych połączonego z brakiem równowagi w systemie patriarchalnej władzy oraz ze względu na pochrzaniony mit piękna otaczający miłość funkcjonowanie w takim trybie może być BARDZO TRUDNE. Zupełnie jakbyś próbowała pocałować faceta, który ci się podoba, a betoniarka obsługiwana przez Woody’ego Allena bombardowała cię szopami praczami. Jeśli potrafisz istnieć w takiej chwili, wydarza się pewna piękna rzecz (pocałunek). Szaleństwem jest jednak oczekiwać, że ktokolwiek potrafi się na niej skupić, skoro społeczeństwo serwuje nam te wszystkie niestworzone historie o tym, w jaki sposób powinna przydarzać się miłość, a do tego przyznaje jednemu z partnerów władzę, dając mu przewagę nad drugim, i jednocześnie powtarza partnerowi mającemu mniej władzy, że POWINIEN zabiegać o uczucia tego, który ma jej więcej. (W mojej analogii to wszystko przybiera postać szopów praczów metodycznie plączących ci włosy i wykazujących się przy tym inteligencją, z jaką otwierają opakowania chipsów Pringles i rozsuwają suwaki namiotów). A jakby tego było mało, Woody Allen naprawdę istnieje. (Chłopak, w którym się podkochiwałaś, z całą pewnością NIE POPIERA Woody’ego Allena, ale nie omieszkał wspomnieć, jak wielki wpływ wywarła na niego Annie Hall).
Czymże jednak jest życie, jeśli nie trwającym od piętnastu do stu lat owijaniem się kokonem bzdurnych norm społecznych, po którym następuje od zera do osiemdziesięciu pięciu lat zrzucania z siebie tego kokonu za pomocą lektury, terapii, a także siedzenia na brzegu jeziora oraz rozmyślania o swoim życiu i dokonanych wyborach? A gdy już posiedzimy nad tym jeziorem wystarczająco długo i zrzucimy z siebie resztki kokonu, staniemy się tak czyste jak w dziecięctwie, gdy jeszcze nie wiedziałyśmy, czym jest szczelina między udami, mogłyśmy rozmawiać ze zwierzętami i oddychać pod wodą. Zatem jak właściwie dochodzi do tego zrzucenia kokonu, do pozbycia się tej zaschniętej warstwy szlamu, która uniemożliwia nam odczuwanie radości?
Przez jakiś czas myślałam, że można to osiągnąć w jeden sposób: pozbywając się całego negatywnego nastawienia do miłości. Może zastosowałabym jakieś transcendentalne techniki medytacji, żeby rozpoznać i odrzucić wszelkie myśli o tym, czy postąpiłabym sensownie, ustawiając swoje nagrody Emmy obok Pulitzera męża, jeszcze zanim po raz pierwszy pocałowałabym ambitnego pisarza? (Poza tym to ja zdobędę Pulitzera – jako dramatopisarka – a także dwie Nagrody Nobla: literacką i pokojową). Przyznaję,