Wykorzystywanie obiektów westchnień, by dowiedzieć się czegoś o samej sobie, jest oczywiste zwłaszcza w dzieciństwie, kiedy próbujesz wyrzeźbić tożsamość w marmurowym bloku oznaczającym zwyczajne „bycie człowiekiem, który istnieje”. Usiądź wygodnie w fotelu obitym sztuczną skórą, a ja ci opowiem, jak po raz pierwszy głupio i szaleńczo podkochiwałam się w gościu, którego będę nazywała Kyle, bo to imię wydaje mi się przekomiczne.
Żadne doświadczenie w moim życiu nie dorówna naszpikowanej seksualnością atmosferze szkolnych wycieczek autokarowych w czasach gimnazjum: tym rozszalałym motylom w brzuchu, tej manii, tej totalnej obecności i uwagi, jakich doświadczałam, ilekroć spędziłam z Kyle’em godzinę w autokarze.
Kyle – wysoki, chudy, z burzą brązowych kręconych włosów. Był ode mnie starszy: chodził do ostatniej klasy w naszym gimnazjum (ósmej), podczas gdy ja zaczęłam dopiero szóstą. Miał trochę artystyczne zainteresowania – grał w szkolnej orkiestrze jako pierwszy puzon – ale poza tym wydawał się dość przeciętny. Mówiąc inaczej: był dokładnie w moim typie. Wtedy o tym nie wiedziałam, bo nie miałam jeszcze swojego typu. Kyle stworzył mój typ. Gdy go poznałam, nie rozumiałam, co mnie w nim tak oczarowało. Myślałam, że obsesja na punkcie Kyle’a pozostanie cechą mojej osobowości do końca życia.
Uwiedzenie Kyle’a nie stało się jednak moją życiową misją, ponieważ miałam dopiero jedenaście lat i byłam w zasadzie aseksualna. Nie potrafiłam się zmusić, żeby wypowiedzieć na głos słowo „stanik”, a gdyby Kyle mnie pocałował, prawdopodobnie rozpłakałabym się wskutek przeciążenia sensorycznego. Moja misja polegała zatem na czymś w rodzaju wchłonięcia całego Kyle’a. Nie dysponowałam żadną władzą, której mogłabym użyć. Czułam się tak pobudzona, że dosłownie maszerowałam korytarzami z Ariel, moją najlepszą przyjaciółką, która podobnie jak ja i Kyle grała w dętej orkiestrze marszowej. Byłam mądralą nieustannie poszukującą trywialnych pytań. Jeden z moich ulubionych strojów składał się z pasteloworóżowej bluzki i pasteloworóżowych dzwonów, które nosiłam bardzo często, dopóki Kait, jedna z fajnych koleżanek Kyle’a z ósmej klasy, nie powiedziała: „Och, wyglądasz uroczo, ja jestem już za stara na taki look”.
Szkolne wycieczki autokarowe tworzyły kontrolowane środowisko, w którym mogłam dać się porwać potężnym, maniakalnym uczuciom, jakie żywiłam do Kyle’a. Siedziałam jak najbliżej niego, ale nie obok niego, bo (a) znałam swoje miejsce w szeregu, i (b) gdybym posiedziała obok niego przez godzinę, prawdopodobnie bym eksplodowała. Często zajmowałam miejsce przed nim i co chwila wychylałam się znad oparcia, żeby rzucić jakąś uwagę. Czasami mościłam się po drugiej stronie przejścia i pozowałam na luzarę, siedząc tyłem do kierunku jazdy, albo – w okropnym, koszmarnym scenariuszu – tkwiłam dwa rzędy przed nim, po skosie, i rozpaczliwie warowałam przy przejściu, próbując zwrócić na siebie uwagę Kyle’a, podczas gdy Ariel wyrzucała po kawałku mój prowiant przez okno, karząc mnie za to, że zajęłam lepsze miejsce.
W każdej sekundzie wszystkich tych szkolnych wycieczek byłam całkowicie skupiona i zelektryzowana. Naprawdę nigdy więcej nie przeżyłam czegoś podobnego. Najbliższa analogia, jaka przychodzi mi do głowy, to doznania towarzyszące gwiazdom rocka podczas koncertów – totalna łączność i moc, jakby tylko na scenie mogły doświadczyć siebie w pełni. Są tak skoncentrowane na danej chwili, że często nie pamiętają szczegółów występów. Być może z podobnego powodu – albo dlatego, że od tamtej pory minęło szesnaście lat – ja też niewiele pamiętam z podróży autokarem razem z Kyle’em. Ale przypominam sobie, że przed jedną z takich wycieczek jakimś sposobem weszłam w posiadanie małego pluszowego hipopotama. W autokarze Kyle udawał, że się w nim zakochał. TEN HIPOPOTAM STAŁ SIĘ DLA MNIE BEZCENNY I PRZYSIĘGAM, ŻE WCIĄŻ GO MAM. LEŻY W PIWNICY U MOJEGO TATY.
A oto, czego nie pamiętam: prawie niczego, co miało związek z prawdziwym Kyle’em. Nie potrafię sobie wyobrazić niemal żadnej z cech jego osobowości – może dlatego, że w gimnazjum nikt jeszcze nie ma osobowości, zwłaszcza chłopcy. Niewiele mi wiadomo na temat tego, co się z nim stało, gdy skończył nasze gimnazjum. Na pewno chodził do tego samego liceum co ja, ale zupełnie tego nie pamiętam. Dotyczyła go ogromna część myśli, które krążyły mi po głowie między jedenastym a dwunastym rokiem życia. Teraz bardzo trudno go znaleźć w internecie i wcale się tym nie przejmuję.
Ważne jest to, co dzięki niemu czułam. Obsesja na punkcie Kyle’a stanowiła wstęp do radzenia sobie z romantycznymi/obsesyjnymi uczuciami, którym nie stała na drodze wzajemność ani nawet szansa na wzajemność. Pomogło mi to ustalić, co tak bardzo mnie w nim pociągało i co będzie dla mnie atrakcyjne przez kolejne siedemset lat mojego życia. Kyle był bardzo prawdziwym, żywym i oddychającym chłopakiem, ale jednocześnie czystą tablicą, na której uporządkowałam sobie mnóstwo spraw.
Bardzo wczesne przypadki podkochiwania się w kimś w dorosłym życiu przypominają te z czasów gimnazjum albo wzdychanie do celebrytów. Gdy wszystko, co wiesz o nowym (istniejącym naprawdę) obiekcie swoich uczuć, sprowadza się do tego, że jest zabawny i trochę przypomina z wyglądu Jacka Antonoffa, to ktoś taki staje się również czystą kartą, na którą możesz projektować, co tylko chcesz. Na tym etapie jesteś w gruncie rzeczy tylko fanką ledwie ci znanej osoby. Masz na jej temat jakieś wyobrażenie, uwielbiasz je i w zasadzie nie ma znaczenia, co ten ktoś o tym sądzi, dlatego że nie zawracasz mu tym głowy – BYĆ MOŻE rozmawiasz o nim z innymi kobietami, ale robisz to w takim samym duchu, w jakim rozmawiacie o nowym odcinku Queer Eye (najlepszy jest TAN, nawet mi nie mówcie o Antonim!!!). Problemy pojawiają się dopiero wówczas, gdy siły zewnętrzne (czytaj: patriarchat) dochodzą do wniosku, że uganiasz się za chłopakami.
Uganianie się za chłopakami
Słyszałaś kiedyś o Micie urody Naomi Wolf? Może znasz go z Tumblra, z zajęć poświęconych woman studies albo dowiedziałaś się o nim bezpośrednio ode mnie – po dwóch sekundach znajomości zaczęłam krzyczeć, że powinnaś go przeczytać, ponieważ zmienił moje życie? To książka o tym, jak współczesna koncepcja piękna wspiera system patriarchalny, który uciska kobiety, wmawiając im, że powinny dążyć do nieosiągalnego ideału urody, zupełnie oderwanego od rzeczywistości i opartego na supremacji białych. No wiecie, takie babskie sprawy!
Dosięganie lub niedosięganie wyśrubowanych standardów urody obowiązujących w naszej kulturze przekłada się na to, czy kobiety dostają pracę, znajdują miłość, są uprzejmie traktowane przez obcych ludzi. Kobiety, które się tym regułom nie podporządkowują, poddaje się ostrej krytyce i karze – ale jeśli to robią, mówi się o nich, że są próżne, płytkie, samolubne, że brak im pewności siebie… Można czerpać z ogromnego zbioru zniewag! Oczekuje się od kobiet, że będą podążały tak wąską ścieżką, że prawie jej nie widać. Aby z niej nie zboczyć, potrzeba nieustannego skupienia i uwagi.
Do przeczytania Mitu urody przekonał mnie taki fragment: „Kulturowa fiksacja na kobiecej szczupłości nie jest obsesją na punkcie urody, jest obsesją na punkcie kobiecego