– Tak. Trzy okręty. Wrócił. Wiem to, Grieve! Królu Grieve! Wszyscy rozpaczają! – powtarzał jak mantrę, przeskakując z jednej nogi na drugą. – Zobaczysz. Słuchaj dzwonów. Statki wkrótce przybiją. Kor przyjdzie i opowie ci o twojej nowej wojnie.
– Jakiej wojnie? Żadnej nie wypowiedziałem.
– Ale to zrobisz.
Grieve skrzyżował ramiona na piersi w kamizeli ze skóry rekina i odchylił się na tronie. Sztorm wył i świstał, zimny deszcz bił w okienne szyby.
– Jeśli masz rację, to coś ci dam.
– Więcej ryb? Dostanę więcej ryb do moich zbiorników? Lubię ładne ryby.
– Zobaczymy – odpowiedział Grieve. – Lecz jeśli się mylisz, wymyślę odpowiednią karę.
Chalk uciekł, unosząc dłonie, dotykając bliznowatej skóry.
– Nie karm mną moich ryb. Nie rybom. Nie znowu. Jestem twoim Chalkiem. Ty jesteś moim Grieve’em. Królem Grieve’em! Wszyscy rozpaczają!
Grieve opanował się, widząc wykrzywioną obłędnym przerażeniem twarz szamana, i powiedział łagodniej:
– Przecież wiesz, że nigdy bym nie nakarmił tobą ryb.
– Ani boga-węża. Nie przykuwaj mnie łańcuchem do klifu.
– Tego też nie zrobię. Jesteś zbyt cenny i jesteś moim przyjacielem.
– Przyjaciel Grieve’a – chlipnął Chalk. – Wszyscy rozpaczają.
Król wierzył zapowiedziom Chalka, toteż wiedział, że kapitan Kor pojawi się i zda raport, co widział w Ildakarze. Grieve z niecierpliwością czekał na wieści. Może Chalk będzie też miał rację co do wojny.
Gromkim głosem zawołał pięcioro niewolników, którzy wbiegli do sali tronowej. Dwie kobiety i trzech mężczyzn nerwowo i ze czcią przydreptało pod tron. Wielu służącym w Bastionie niewolnikom w trakcie przyuczania połamano i źle złożono kości – tytułem nieustannego przypomnienia o ich pozycji. Król trzymał tutaj potrzebnych mu niewolników, innych zmuszano do służby na norukaiskich wyspach, a najbardziej wartościowych sprzedawano. W Bastionie wszyscy byli bezwartościowi i wymienni.
– Szykujcie posiłek na powitanie naszego dzielnego kapitana Kora, który opowie o swojej wyprawie – warknął Grieve. – Mamy w kuchniach dość świeżych ryb czy muszę zarżnąć któreś z was, żebyśmy znowu raczyli się ludzkim mięsem?
– Uczta! – wykrzyknął Chalk rozgorączkowany taką wizją.
Niewolnicy się cofnęli, zawodząc.
– Mamy ryby, królu – powiedział najstarszy z nich, który przeżył blisko dziesięć lat służby. – Wędzone i świeże. Nigdy więcej nie będziesz musiał się zadowalać ludzkim mięsem.
– A jeżeli mi smakuje? – zapytał Grieve, po części poważnie, ale głównie po to, żeby ich nastraszyć. – Ryby mogą się przejeść. Lubię i inne mięsa.
– Każę w kuchni przyrządzić ryby – odpowiedział niewolnik.
Emmett, taa, tak miał na imię. Zdawało się, że zawsze tu jest, chociaż Grieve poświęcał mu niewiele uwagi. Pomyślał, że ten niewolnik musi być całkiem dobry. Emmett był twardy. Grieve zwykle nie lubił takich, bo często powodowali kłopoty. Może jednak powinien go ubić i upiec; chociaż sękate ręce i pomarszczona twarz Emmetta mówiły, że jego mięso będzie włókniste i niedobre. Nie, szkoda zachodu. Pozwolił staremu wrócić do roboty.
Chalk znów zbliżył się do kominka, żeby się grzać. Paplał o rozmaitych gatunkach ryb; w swoim zbiorniku trzymał raczej małe, a także niektóre większe jadowite stworzenia z kolcami – nawet takie, które mogły razić czymś w rodzaju błyskawicy. Zbiornik z rybami był słabostką, na którą Grieve pozwalał swojemu szamanowi i przyjacielowi.
Zanim potrawy przygotowano i wniesiono na kamiennych tacach, do komnaty tronowej wmaszerowało przez okopcone drewniane drzwi trzech krzepkich Norukaich. Grieve rozpoznał Kora po spiczastym zębie rekina wszczepionym w wygoloną głowę. Każdy miał rozcięte usta i zmienione ku czci boga-węża twarze.
Grieve pochylił się na masywnym tronie: szeroka pierś, wydatne mięśnie ramion, kościane kolce sterczące parę cali ponad barkami. Król nigdy nie wymagał od najdzielniejszych wojowników czy kapitanów uniżonych pokłonów. Wolał, żeby zjednywali sobie zaszczyty, lojalność i szacunek czynami, a nie pustymi gestami. Korowi towarzyszyli Yorik i Lars, kapitanowie dwóch pozostałych statków wiozących niewolników na sprzedaż.
– Mówiłem ci, że to Kor – odezwał się Chalk. – Wrócił z wyprawy. Korze, Korze, Korze, będzie wojna.
Trzej nowo przybyli wpatrywali się w groźnego króla na imponującym tronie. Pokryty bliznami szaman onieśmielał ich i peszył.
– Powiedz, czego się dowiedzieliście, kapitanie Kor – powiedział Grieve. – Twój raport może nas przekonać do nowych podbojów. Już czas na to.
Kor wyglądał na zdecydowanego.
– Trzema statkami popłynęliśmy daleko na południe, tam, gdzie rzeka wlewa się do morza, a potem w górę jej nurtu, z ładunkiem blisko dwustu niewolników. Po drodze schwytaliśmy następnych.
– Świetnie – rzekł Grieve. – Myślałem, że nadbrzeżne miasta na południu zostały ogołocone, tak jak tamtejsze lasy. Od teraz będziemy koncentrować nasze wypady na północnym wybrzeżu.
Kor się skłonił.
– A może jest lepszy cel do zdobycia. Przez lata handlowaliśmy z Ildakarem, chociaż miasto pojawiało się i znikało. Czarodzieje kryli się za jakimś magicznym całunem, ale stali się niedbali i wiem o rozruchach na ulicach. Ostatniej nocy jeden z naszych zaginął i nie znaleźliśmy jego ciała.
– Dar – burknęli Lars i Yorik.
Grieve zesztywniał.
– Te perfumowane fircyki zabiły jednego z naszych?
– Nie mamy pewności, królu – odezwał się Yorik. – Dar odwiedzał w Ildakarze lupanary i w końcu któregoś dnia zniknął. Mógł się upić, a potem go obrabowano i zabito w jakimś zaułku.
– Możemy to wykorzystać jako pretekst do odwetu, jeżeli taka twoja wola – powiedział Kor. – Moglibyśmy pomścić Dara.
– Nie chcę pretekstu. Nienawidzę pretekstów. – Grieve stuknął wzmocnionymi żelazem knykciami. – Skoro mamy iść na wojnę, to po prostu zaatakujemy.
– Ildakar to nasze przeznaczenie – stwierdził Chalk. – Grieve. Król Grieve. Wszyscy rozpaczają!
Król uciszył szamana. Chalk nie zaprzestał swojej wyliczanki, ale zasłonił usta dłonią, jakby chciał w nich zatrzymać słowa.
– Co myślisz o podboju Ildakaru, Korze?
– To znakomity pomysł – odpowiedział kapitan. – Nasz statek jest wyładowany baryłkami ich wina i skrzyniami zakonserwowanego mięsa yaxenów. W mieście są pracownie i zakłady, w których wytwarzają delikatne jedwabie i wspaniałe futra. Miasto ciepło nas powitało. Są otwarci na dalszy handel. – Kor uśmiechnął się rozciętymi ustami. – Musimy się tylko dostać za mury, kiedy całun opadnie, wtedy ich zaskoczymy. Z tego, co widziałem, potrzebują wielu dni przygotowań i obfitszego przelania krwi, zanim znowu znikną. Mielibyśmy mnóstwo okazji do grabieży. Miasto to szkatuła pełna klejnotów i źródło niewolników.
– I wina – wtrącił Lars.
– Ludzie są słabi, chociaż wielu ich czarodziejów ma wielką moc – dodał Kor.
– Czarodzieje?