Bannon dumał nad tym, trochę zaniepokojony, że ona to wykorzysta, żeby go zaatakować. Wiedział, że Lila ma rację.
– No dobrze, odłożę na bok urazę do ciebie i morazeth. Chwilowo.
Uśmiechnęła się, szczerze, i była w tym momencie naprawdę piękna.
Morazeth i areny były integralną częścią ildakarskiej społeczności przez wiele stuleci, gdy miasto pozostawało skryte pod całunem. Lila nie była złośliwa, chociaż tak się wydawało. Po prostu wykonywała swoją robotę, bez emocjonalnego zaangażowania. Kiedy w „nagrodę” ofiarowywała mu swoje ciało i oczekiwała, że zazna takiej rozkoszy jak ona, nie oszukiwała. W tamte noce Lila obejmowała go z dzikim zapamiętaniem – jak kobieta mężczyznę, bez przymusu. Biorąc pod uwagę, jak go wcześniej stłukła, nagroda nie była całkiem nieprzyjemna.
– Wszyscy powinni odłożyć na bok swoje urazy, jak powiedziałaś. A my musimy się szkolić na śmiertelnie groźnych wojowników. – Wbił miecz w piach na znak, że na razie koniec z treningiem.
W innych ćwiczebnych dołach trwały walki.
Lila rozmasowała ramiona, dotknęła miejsca, gdzie ją uderzył płazem miecza. Przyglądał się jej smukłej postaci, mięśniom bez odrobiny tłuszczu, runom na skórze. Była piękna jak dzika istota.
Żadnych pretensji…
Znowu pomyślał o Ianie na Chiriyi, naiwnym chłopaku, którego porwali norukaiscy łowcy niewolników. Ian się poświęcił, żeby Bannon mógł uciec… a on patrzył, jak szpetni piraci biją pałkami jego drogiego przyjaciela do nieprzytomności. Zabrali Iana i odpłynęli, a potem sprzedali na targu niewolników w Ildakarze.
Bannon najbardziej ze wszystkiego nienawidził norukaiskich piratów. Może potrafiłby wybaczyć – a przynajmniej zignorować – to, co zrobiły mu morazeth, i być może te kobiety mogłyby wymazać swoją przeszłość, ratując miasto.
Lecz Bannon nigdy nie zapomni i nie wybaczy Norukaim. Po wsze czasy.
ROZDZIAŁ 8
Fale uderzały o czarne klify niczym bojowe młoty, jakby bóg-wąż był gniewny lub niespokojny, lecz Norukai byli przyzwyczajeni do sztormów i pełnego morza. Niebezpieczne wody i zdradliwe kanały pomiędzy wyspami rozgrzewały ich krew, dawały im siłę.
W olbrzymim Bastionie króla Grieve’a, górującym nad główną wyspą Norukaich, powietrze było wilgotne i zimne. Bastion zbudowano z idealnie dopasowanych czarnych kamiennych bloków; jego niezdobyte mury budziły jeszcze większą grozę niż ostre grzbiety raf koralowych sterczące ze spienionego przyboju poniżej.
Ogień buzował w ogromnym palenisku w sali tronowej; trawił drewno przywożone przez statki, których załogi ogałacały wybrzeże. Norukai budzili lęk jako piraci, niszczyciele, handlarze niewolników, lecz na ich skalistych wyspach drewno było cenne jak złoto, a mniej krnąbrne niż bezczelni brańcy. Wielki ogień stale płonął w sali tronowej, walcząc z uporczywym wilgotnym chłodem.
Król Grieve ubrany był w łuskowatą kamizelę ze skóry żarłacza wilczego, którego pokonał, wciągnął na skały i jeszcze żywego wybebeszył. Mięśnie ramion miał potężne – od ciężkiej pracy i od zabijania. Król Norukaich musiał być silniejszy od wszystkich poddanych i Grieve często się tym popisywał – chociaż trudno było kogokolwiek skłonić, by z nim walczył, bo każdy z przeciwników, czy to mężczyzna, czy kobieta, wiedział, że umrze.
Król zaciskał pięści, siedząc na masywnym tronie, i wpatrywał się w gorący, jasny ogień. Jego knykcie wzmocniono wygiętymi żelaznymi płytkami. Jednym ciosem pięści mógł zmiażdżyć przeciwnikowi czaszkę i powalić go niczym marlina pałką. Przepadał za tym, chociaż zbyt szybko kończyło to pojedynek.
Na zewnątrz wył wicher, próbując się wedrzeć do wnętrza Bastionu. Podmuchy uderzały w hartowane szkło, dzwoniły szybami. Chociaż okna były zamknięte na głucho, Grieve słyszał bicie fal przyboju. Kamienne budowle zajmowały każdą płaską część wyspy; zbijały się w grupki, chroniąc przed natarczywym wichrem.
Chociaż padało, ludzie wykonywali codzienną robotę. Kobiety sadziły zioła i sukulenty w szczelinach urwiska, wykorzystując każdy spłachetek żyznej ziemi. Pasterze paśli kozy pośród mchów i porostów. Rybacy wracali z połowu, stawiając czoło falom. Grieve będzie się zajadał świeżą rybę, jak każdego wieczoru; większość ryb zostanie zasolona albo wciśnięta do kadzi z kapustą i octem, żeby się kisić przez najgorszy sztormowy sezon.
W ciasnym porcie, osłoniętym wysokimi klifami, w dokach z drewna i żelaza stały większe wężowe okręty, które przywiozły łupy z rozbojów. Jego ludzie nie byli słabeuszami przejmującymi się pogodą, a to był zaledwie niewielki sztorm.
Grieve nasłuchiwał wiatru i rozmyślał o wojnie; wtem usłyszał bicie żelaznych dzwonów z portowych klifów. Wartownicy uderzali w długie puste cylindry, ogłaszając zbliżanie się statku. To nie był alarm, bo nikt nie ośmieliłby się zaatakować archipelagu Norukaich – setki wysp umieszczonych na mapach i innych zbyt małych, żeby się tam znaleźć. Każda była fortecą. Dzwony powiadamiały, że jakaś załoga lub zwiadowczy okręt powrócił do portu.
Grieve podrapał się po policzku, dotknął długiej blizny biegnącej od kącika ust do złączenia szczęk – nacięcie powiększające usta i zszycie skóry sprawiały, że jego twarz przypominała wężowy pysk. Na skórze wytatuowano łuski ku czci boga-węża. Ciało króla przeszło i inne modyfikacje: kostne kolce wszczepione w ramiona, zaostrzony hak w lewym nozdrzu. Przepasywał się żelaznym łańcuchem, nie skórzanym pasem; dodawał ogniwo za każdego człowieka zabitego w walce jeden na jednego. Teraz łańcuch opasywał go ponadtrzykrotnie.
Popatrzył pochmurnie na białą patykowatą postać tkwiącą przed kominkiem. Wielkie palenisko wyglądało jak paszcza smoka gotowego zionąć ogniem na ogrzewającego się szamana. Tak nisko nachylił się ku płomieniom, że jego skóra albinosa poczerwieniała. Słysząc dzwony, postać przekrzywiła głowę i zakołysała rękami.
– To kapitan Kor! Kor wrócił!
– Skąd to wiesz, Chalku? To może być ktokolwiek.
– Dzwony biją w mojej głowie. Głosy mówią mi to, czego nie mogę zobaczyć na własne oczy, a moje oczy widzą to, czego nie mogę sobie wyobrazić. – Szaman, pełen energii, oddalił się od ognia i zaczął podskakiwać na zimnej kamiennej posadzce. – To kapitan Kor, na pewno.
Ci, którzy widzieli Chalka po raz pierwszy, często czuli obrzydzenie, lecz Grieve widział w nim swojego przyjaciela. Chalk był prawie nagi, miał tylko przepaskę biodrową ze zszytych rybich skór. Jego własna skóra była upiornie blada – taki się urodził. Rodzina uważała go za paskudztwo, stroniła od niego. Ciało miał pokryte niezliczonymi małymi bliznami, śladami po ugryzieniach ryb. Kiedy Grieve miał dziesięć lat, jego ojciec, król Stern, rozkazał wrzucić młodego Chalka do stawu pełnego drapieżnych brzytwiaków. Ich zębiska szarpały jego delikatną skórę, upuszczały mu krwi, smakowały mięso. Lecz z jakiegoś niewiadomego powodu – pewnie była to łaskawość boga-węża – brzytwiaki nie pożarły Chalka. Grieve wyciągnął go ze stawu i ryby też mocno go pogryzły, kiedy ratował chłopaka. Ryby wyżarły miękkie i delikatne części ciała Chalka – uszy, fragmenty warg, powieki, genitalia. Młody albinos wyzdrowiał dzięki opiece Grieve’a, ale już nigdy nie był taki jak przedtem.
Grieve, wtedy młodzieniec, wyczuł moc Chalka. Król Stern nie znosił wyrzutka,