Kroniki Nicci. Terry Goodkind. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Terry Goodkind
Издательство: PDW
Серия: Fantasy
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788381887175
Скачать книгу
wypełniali polecenia. Nie marnował czasu.

      W ciągu pierwszego dnia po wybudzeniu – chociaż zdezorientowana armia wciąż nie otrząsnęła się z oszołomienia – Enoch wysłał ekipy na wzgórza, żeby toporami naścinały drzew, oczyściły z gałęzi i przywlokły na równinę; tutaj obrobiono je na belki. Żołnierze z ogromnym wysiłkiem zbudowali z nich pomieszczenia dla dowódców; największe dla generała Utrosa i jego czarodziejek-bliźniaczek. Wznieśli drewniane budowle o solidnych ścianach z belek spojonych mułem i dachach z cienkich, splecionych długimi trawami gałęzi.

      Chociaż żołnierze byli dziwnie odrętwiali i niewrażliwi na ziąb, jaki panował od minionej nocy, Utros nalegał na zbudowanie obozu. Było to głównie symboliczne działanie, ale jego wojownicy mogli się na tym skupić.

      Jego kwatera pośrodku równiny była prostokątnym budynkiem o wysokim dachu, rozjaśnionym przez dzienne światło wpadające przez otwarte okna oraz przez koksowniki, w których tlił się ogień. Prowizoryczny budynek nie był tak wygodny jak dawny luksusowo wyposażony namiot, ale Utros, walczący dla Żelaznego Kła w rozmaitych trudnych warunkach, był przyzwyczajony do niewygód. To mu wystarczało.

      Siedział teraz w budynku, wdychając dym z koksowników, skąpany w pomarańczowo-czerwonym blasku rozżarzonych węgielków wymieszanych z wonnymi ziołami. Żołnierze zrobili z kłód ławy i długi stół, przy którym Utros mógł urządzać wojenne narady; lecz na razie nie miał map, papieru i atramentu na notatki, a nawet żadnych czystych ubrań. Liczył, że jego zwiadowcy szybko znajdą jakieś osady, gdzie będą mogli dostać to, co najpotrzebniejsze.

      A teraz siedział na solidnej ławie u szczytu długiego stołu. Logicznie i precyzyjnie rozmyślał o Ildakarze, armii i wojnie. Były z nim Ava i Ruva, bliskie i ponętne, o skórze gładkiej jak marmur. Wiele razy patrzył, jak stały nagie w ciemnawym namiocie i ostrymi nożami goliły każdy cal skóry. Ich idealne ciała szpeciły jedynie paskudne blizny na zewnętrznej stronie nóg – w tym miejscu były zrośnięte po urodzeniu. Barwne zawijasy pokrywające ich skórę wyblakły i łuszczyły się, lecz żadna z kobiet nie wyglądała na słabą. Były cierpliwe. I silne. Liczyły, że Utros – najszybciej jak zdoła – zdobędzie dla nich to, czego potrzebowały.

      A on zamierzał to uczynić.

      Jego żołnierze nadal bębnili w niezdobyte mury Ildakaru, demonstrując swoją potęgę. Mając dość czasu i ludzi o wzmocnionych rękawicami pięściach naprawdę mogliby się przebić przez grube kamienne bloki. Maleńkie ziarenko kiełkujące w szczelinie potrafi rozsadzić głaz.

      Obrońcy na murach rzucali w żołnierzy czym się dało – kamieniami, cegłami, nocnikami. Lali na nich wrzący olej, a poparzeni uciekali z krzykiem. Lecz wyrządzało to niewiele szkód zahartowanym wojownikom i rzeczywiste straty były niewielkie. Płonący olej parzył i osmalał zbroje, lecz Utros widywał już poparzonych. Poza tym nie działał tak na częściowo skamieniałe ciało. Może jego olbrzymia armia już nie była w pełni ludzka, ale twarda skóra czyniła żołnierzy trudniejszymi do pokonania. Jako wódz mógł to wykorzystać.

      Godzina po godzinie w jego kwaterze zjawiali się porucznicy, składając raporty, jak ich wyszkolono. Oficerowie mówili o rozlokowaniu oddziałów, stanie budzącego się obozu. Utros słuchał i zapamiętywał, bo nie miał papieru na notatki. Czarodziejki-bliźniaczki również bacznie słuchały.

      Kiedy armia maszerowała przez Stary Świat, przekraczając strome góry i każdego dnia szybkim tempem pokonując wiele mil, umieli po drodze rozbijać wielkie obozy.

      Teraz jeden ze starszych poruczników generała stał przed nim u końca stołu. Ava i Ruva patrzyły bacznie, niczym dwa sępy czekające, aż koń padnie i będą mogły się posilić. Dobrze wyszkolony porucznik ignorował je, utkwił wzrok w generale.

      – Mamy obóz. W dolinie nie ma śladu po szkodach, jakie nasza armia wyrządziła, maszerując pod Ildakar, zanim nas obrócono w kamień. Wyznaczyłem sto brygad do zwykłych prac, żeby przygotowali pola namiotowe, chociaż nie mamy żadnych koców ani namiotów, i kopania latryn. Wykopią ich tysiące, żeby wystarczyło dla tylu żołnierzy. – Odwrócił wzrok, a jego blada, surowa twarz się zachmurzyła.

      Utros oparł łokcie na szorstkim blacie stołu.

      – W czym problem, poruczniku? Meldować. – Potrzeby naturalne setek tysięcy żołnierzy to nie przelewki; bez efektywnego zaplecza sanitarnego olbrzymi obóz stałby się kloaką, zaczęłyby się szerzyć dyzenteria i dżuma; Utros wiedział, że takie choroby uśmierciły więcej żołnierzy niż jakikolwiek nieprzyjacielski miecz. – Macie łopaty. Jest wystarczająco dużo miejsca na doły?

      – Latryny są gotowe, generale, lecz…

      Ava i Ruva wpatrywały się w oficera. Utros zaczął się niecierpliwić.

      – Mówcie! Miałem do czynienia z niezliczonymi wrogami i ogromnymi armiami. Cóż jest tak problematycznego z dołami na odchody?

      – Nie były wykorzystywane – wyznał porucznik.

      Utros zmarszczył szerokie brwi.

      – Co to znaczy, że nie były wykorzystywane?

      – Jak dotąd nikt… ich nie potrzebował. Ludzie nie…

      – Chodzą w krzaki? – zapytał Utros.

      – Pytałem, nikt nie czuł takiej potrzeby. Muszę wyznać, że ja sam nie musiałem… że nawet nie musiałem sikać.

      Coś takiego nie przyszło na myśl Utrosowi zmagającemu się z tyloma poważnymi problemami. Już miał warknąć kolejne pytanie, kiedy uświadomił sobie, że i jego nie przycisnęło przez ostatnie półtora dnia.

      Zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Jego ludzie sporządzili prowizoryczne zbiorniki i napełnili je wodą z płynących doliną strumieni. Utros miał mnóstwo wody w swojej kwaterze, lecz nie mógł sobie przypomnieć, czy chciało mu się pić.

      – Nie wiadomo, jak długo byliśmy spetryfikowani, a przez ten czas nie jedliśmy ani nie piliśmy. Nasze ciała nie odczuły takiej potrzeby.

      Dało się słyszeć pukanie do drzwi, to pojawił się ktoś jeszcze. Utros patrzył za cofającym się ku wyjściu porucznikiem.

      – To było jedynie spostrzeżenie. Uznałem, że powinien pan wiedzieć.

      – Zakonotowałem. Dziękuję.

      Wygląd kolejnych gości wstrząsnął Utrosem. W licznych bitwach widywał krwawą przemoc, oglądał straszliwe rany i męczarnie, ale to przewyższało wszystko, co widział.

      Ava i Ruva poderwały się z bocznej ławy, nawet niższy rangą dowódca, który wprowadził czterech żołnierzy do kwatery generała, wyglądał na poruszonego.

      Poświata z koksowników i padające ukośnie przez okna światło oświetlały przerażająco pogruchotane twarze dwóch oślepionych, potykających się przybyszów. Nadal mieli zbroje, ale ich twarze wyglądały jak przeżute surowe mięso. Nosy zniknęły, oczy zostały wyłupione. Jednego pozbawiono ucha. Wybito im zęby i z dziąseł sterczały ostre pieńki, niczym okruchy glinianych garnków. Z pokiereszowanych ust dobywał się wilgotny, zasysający odgłos oddechu.

      Trzeciego żołnierza pozbawiono ręki na wysokości łokcia i z kikuta kapała krew, chociaż obwiązano go skórzaną, prowizoryczną opaską zaciskającą. Czwarty poszkodowany miał zmiażdżone krocze, jakby ktoś uderzył go tępym toporem, odrąbując intymne części ciała, pozostawiając poszarpane mięśnie ud. Poszkodowani żałośnie jęczeli, cierpiąc od tych niewytłumaczalnych ran.

      – Znaleźliśmy parunastu podobnych, generale – powiedział dowódca. – Żyją i są przytomni, chociaż zostali okaleczeni. Nie rozumiem, jak to się stało. To dziwne, jakby zadane złośliwie rany.

      Utros starał się nie okazywać odrazy. W duchu rozważał rozmaite możliwości, aż wreszcie zrozumiał.

      – Zaatakowano