Kroniki Nicci. Terry Goodkind. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Terry Goodkind
Издательство: PDW
Серия: Fantasy
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788381887175
Скачать книгу
morazeth rozprostowały ramiona, uniosły broń i spojrzały na przeciwników. Lila mówiła dalej:

      – Ja i moje siostry damy dziś z siebie wszystko, żeby wam pomóc zachować życie w prawdziwej wojnie. Tych paru, co natychmiast padnie w walce, na nic by się nie przydało naszemu miastu. – Popatrzyła na Bannona. Reszta wojowników niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. – I życzę sobie, żebyś przeżył, chłopczyku. Ogromnie bym się rozczarowała, gdybyś za szybko padł.

      – Ja też – powiedział Bannon całkiem serio.

      Uniósł Niepokonanego i machnął nim, żeby rozluźnić ramiona. Był chłopakiem z farmy, pracował na polach kapusty; jego ojciec był zgorzkniałym pijakiem i nie potrafił panować nad swoją agresją. Tłukł Bannona, ale najbardziej się wyżywał na swojej żonie; w końcu zatłukł ją na śmierć, kiedy Bannona nie było w domu i nie miał kto go powstrzymać. Ojca powieszono za tę zbrodnię, ale Bannonowi nie dało to satysfakcji.

      Poczuł w sobie mrok; napiął mięśnie, mocniej uchwycił rękojeść miecza. Nie dbał o zimne morazeth czy wojowników walczących na arenie, bo to była ich robota. Zapałał gniewem na myśl o tym, jak bardzo chciał zabić ojca i że nie zdołał ocalić matki. Ugiął kolana, ciął klingą powietrze, pozwalając agresji buzować, ale nie dopuszczając, żeby się zmieniła w nieopanowaną furię. Niekiedy w ogniu walki Bannon miał tendencję do wpadania w krwawy szał i zapominania, gdzie jest; po prostu walczył i zabijał, dopiero po długim czasie wracał do siebie. Teraz panował nad gniewem, wyobrażając sobie, że staje naprzeciwko olbrzymiej pradawnej armii za murami.

      Nie miał pojęcia, jak zdołają zrobić choć niewielki wyłom w wojskach oblężniczych, nawet jeśli setki wojowników dołączą do straży miejskiej.

      O jego klingę uderzyła inna, wytrącając go z myśli, i instynktownie uniósł miecz w obronnym geście. Lila mocno uderzyła mieczem, trafiając w rękojeść tuż pod ostrzem Bannona, uważając jednak, żeby go nie zranić. Chłopak się cofnął, ugiął kolana w postawie.

      – Nie byłem przygotowany.

      Roześmiała się.

      – Myślisz, że generał Utros wyśle uprzejme pisemko, że zamierza cię zaatakować? – Znowu ruszyła, biorąc zamach mieczem i strzelając z bicza.

      Bannon nie mógł sobie pozwolić na roztargnienie. Odparł jej atak, zablokował miecz i zanurkował pod biczem. Oświetlona pochodnią grota była spora, mieli dużo miejsca. Lila i Bannon walczyli w pobliżu jednego z płytszych dołów. Pięć stóp poniżej dno pokrywał piach zmieszany z popiołem, żeby wchłaniać przelaną krew.

      – Musimy zostawić tamtym pole do walki, chłopczyku – powiedziała Lila, a potem podniosła głos: – Walczcie z moimi siostrami! I ze sobą nawzajem! Jakbyście się bili na śmierć i życie, bo wasze przetrwanie może zależeć od tego, czego się nauczycie od nas i od siebie. Kedra! Thorn! Lyesse! Wyznaczcie przeciwników.

      Morazeth rozdzielały ludzi. Bannon popatrzył na gładkie ściany dołu.

      – Nie wydaje mi się…

      Lila uderzyła go barkiem, spychając w tył. Potknął się, próbował odzyskać równowagę, ale skoczyła na niego i zepchnęła go do dołu. Obydwoje ciężko wylądowali na miękkim piachu; kobieta znalazła się na jego piersi, dociskała go do ziemi. Zrzucił ją, przyjął bojową postawę. Lila przetoczyła się i roześmiała.

      – Musisz się bardziej postarać, chłopczyku, jeśli chcesz dzisiaj dostać ode mnie nagrodę.

      – To żadna nagroda. – Przypomniał sobie te wszystkie chwile, kiedy rościła sobie prawa do jego ciała, podporządkowując je sobie odrobiną łagodności i nienasyconą żądzą, na którą musiało zareagować. – Teraz jestem wolny. Nie jestem twoją zabaweczką. Nie jestem twoim jeńcem.

      – Wolność robi z ciebie uparciucha – odparowała. – Rozczarowujesz mnie. A ja nie lubię, jak ktoś mnie rozczarowuje. – Zaatakowała, wywijając młyńca mieczem i smagając biczem.

      Bannon skupił się na parowaniu jej ciosów.

      Powyżej, w głównych pieczarach, Genda, Ricia, Marla i pozostałe morazeth ruszyły na swoich przeciwników. Krzyki odbijały się echem od chropowatych kamiennych ścian, niosły tunelami. W uszach Bannona brzmiało to jak odgłosy prawdziwej wojny, lecz wiedział, że to tylko ćwiczenia. Chociaż morazeth były bezlitosne i agresywne wobec swoich podopiecznych, pojmował, że wszyscy mają ten sam cel – obronę Ildakaru.

      – Słodka Matko Morza – wysapał, kiedy Lila znowu się na niego rzuciła.

      Wzmógł tempo, zepchnął ją w tył, zadał potężny cios, od którego zadygotał jej krótki miecz; ona smagnęła biczem, starając się go trafić, lecz na tak małą odległość długi bicz był bezużyteczny. Wyciągnął rękę, złapał za szamerowaną skórę i mocno szarpnął – Lila potknęła się, poleciała na niego. Błyskawicznie złapał ją za nadgarstek, przyciągnął do siebie jeszcze bliżej. Przycisnęła twarz do jego twarzy, uśmiechając się.

      – Teraz mnie chcesz? Próbujesz wziąć mnie tutaj, na piachu? To by było zabawne. Może nawet ci pozwolę. Dobrze się dzisiaj spisałeś.

      Odepchnął ją.

      – Znęcałaś się nade mną. Maltretowałaś mnie. Jak możesz myśleć, że byliśmy kochankami?

      Speszyła się.

      – Szkoliłam cię, jak mi nakazano. Uczyłam cię tego, co powinieneś umieć, i zrobiłam z ciebie wojownika o wiele lepszego, niż kiedykolwiek byłeś. Ocaliłam ci życie, a przynajmniej je przedłużyłam. Jak możesz mieć o to żal?

      Zirytował się.

      – Mam żal o to, że mnie uwięziono i zmuszano do walki. Nigdy nie należałem do Ildakaru. Po prostu chciałem uratować Iana. Był moim przyjacielem, a wy go zdeprawowaliście, sprawiliście, że zapomniał o swoim życiu.

      – Był czempionem. – Lila była skonsternowana. – Podziwialiśmy go. Adessa nawet wzięła go na kochanka. Mogła począć jego dziecko. Czegóż więcej może chcieć mężczyzna?

      – Czegóż więcej? – Bannon splunął na piach i cofnął się, wciąż unosząc miecz. – Chciałem sam podejmować decyzje. Nie chciałem walczyć na arenie. Nie chciałem, żebyś mnie szkoliła.

      Popatrzyła na jego miecz, na umięśnione ramiona, smukłe i silne ciało.

      – Powinieneś mi za to dziękować. Czemu masz mi to za złe?

      Ciężko oddychali, zlani potem. Bannon wiedział, że dobrze walczył. Lila parowała jego ciosy, atakowała, a on kontratakował. Był niemal, niemal tak dobry, żeby ją zaszachować. Ale teraz się cofnęła, zmieszana jego reakcją.

      – Dziwny jesteś, chłopczyku. Taka moja rola. Zrobiłam to, co mi kazano. Czego więcej chciałbyś ode mnie? Pewnego dnia docenisz to, co ci dałam.

      Był wdzięczny Nathanowi Rahlowi za naukę szermierki. Poznał podstawy walki na pokładzie Tnącego Fale. Wcześniej po prostu machał mieczem, próbując podejść na tyle blisko, żeby trafić jakiegoś lekkomyślnego przeciwnika, ale Nathan wpoił mu umiejętności i zręczność.

      Prawdą jednak było, że to Lila zrobiła z niego wojownika. Zmuszono go do walki z Ianem, dawniej najlepszym przyjacielem, który stał się bezwzględnym zabójcą o zimnych oczach. Czempion nie dał żadnych forów Bannonowi i ten musiał wykorzystać wszystkie umiejętności, żeby ujść z życiem. Ian uderzył go w głowę rękojeścią bicza i ogłuszył go, ale nie zabił. Bannon był przekonany, że przyjaciel zrobił to celowo, ale też wiedział, że gdyby w trakcie walki choć na mgnienie opuścił gardę, byłby martwy. Był tego pewien.

      – Nie mogę zapomnieć, co mi zrobiłaś –