Nad stołem pojawiło się dziesięć błyszczących, wylizanych łyżek. Wszyscy stali i przyglądali się, jak jem. Nie było w tym wcale niedelikatności ani oczekiwania na poczęstunek. Nikt z nich nie spodziewał się, że podzielę się tym mlekiem. Czegoś takiego nikt nigdy nie widział – ich zaciekawienie było zupełnie bezinteresowne, gdy patrzyli, jak jem. Ja też wiedziałem, że nie sposób nie patrzeć na jedzenie znikające w ustach innego człowieka. Usadowiłem się wygodnie i jadłem mleko bez chleba, popijając od czasu do czasu zimną wodą. Zjadłem zawartość obu puszek. Widzowie rozeszli się – widowisko było skończone. Szestakow przyglądał mi się ze współczuciem.
– Wiesz co – powiedziałem, wylizując dokładnie łyżkę – rozmyśliłem się. Idźcie beze mnie.
Szestakow zrozumiał i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Była to oczywiście mizerna zemsta, słaba jak wszystkie moje uczucia. Ale co ja mogłem jeszcze zrobić? Uprzedzić innych – przecież ich nie znałem. A trzeba było uprzedzić – Szestakow zdążył namówić pięciu. Po tygodniu uciekli; dwóch zostało zabitych niedaleko od Czarnych Źródeł, a trzech sądzono po upływie miesiąca. Sprawa samego Szestakowa została „wyłączona w związku z zatrudnieniem”; w niedługim czasie gdzieś go wywieziono, a po pół roku natknąłem się na niego w innej kopalni. Za ucieczkę nie otrzymał dodatkowego wyroku – naczalstwo prowadziło z nim uczciwą grę, a przecież mogło być inaczej.
Pracował w zwiadzie geologicznym, był „syty i golony”, a jego skarpetki w szachownicę wciąż jeszcze były całe. Nie witał się ze mną, a przecież nic się nie stało. Dwie puszki skondensowanego mleka to w końcu nic takiego ważnego…
CISZA
My wszyscy – cała brygada – siadaliśmy przy stołach w łagrowej stołówce ze zdziwieniem, niedowierzaniem, ostrożnością i strachem. Stoły były brudne i lepkie – jedliśmy przy nich przez cały okres naszego tutaj życia. Nie wiadomo, od czego te stoły były takie – przecież nikt tutaj zupy nie wylewał, nikt „poza usta łyżki nie wtykał”, nie zrobiłby zresztą tego, bo łyżek nie było, a rozlaną zupę zbierano palcami i po prostu ją z nich zlizywano.
Była to obiadowa pora dla nocnej zmiany. Na tej właśnie zmianie upchano naszą brygadę, usunięto ją sprzed czyichś oczu – jeśli takie były! – w naszej brygadzie byli sami słabeusze, bezsilni i głodni. Byliśmy ludzkimi odpadami, a jednak trzeba nas było żywić – przy tym wcale nie odpadami, i nawet nie resztkami. Na nas też przydzielono jakiś tam tłuszcz, gotowane jedzenie, a co najważniejsze – chleb, zupełnie takiej samej jakości jak ten, który otrzymywały najlepsze brygady, zachowujące jeszcze siły i wypełniające plan „przy podstawowej produkcji” – dającej złoto, złoto, złoto.
Jeżeli jednak wydawano nam jedzenie, to czyniono to zawsze na końcu, czy w dzień, czy w nocy – wszystko jedno. Tej nocy również przyszliśmy w ostatniej kolejności.
Mieszkaliśmy w jednym baraku, w jednej sekcji. Znałem niektórych spośród tych półtrupów – z więzienia czy z punktu tranzytowego. Codziennie poruszałem się razem z tymi kłębami buszłatów, płóciennych uszanek niezdejmowanych z głowy od łaźni do łaźni, obuwia ze starych watowanych spodni poprzepalanych przy ogniskach, i jedynie kierując się pamięcią, rozpoznawałem, że to wśród nich jest czerwonolicy Tatar Mutałow – jedyny mieszkaniec Czimkientu, posiadający piętrowy dom pokryty blachą, i Jefremow – były pierwszy sekretarz czimkienckiego komitetu miejskiego partii, który w trzydziestym roku likwidował Mutałowa jako klasę.
Był tu i Oksman, były naczelnik oddziału politycznego, którego marszałek Timoszenko, nie będąc wtedy marszałkiem, przegnał ze swojej dywizji jako Żyda. Był też Łupinow, pomocnik prokuratora generalnego ZSRR Wyszyńskiego. Żaworonkow – maszynista parowozowni sawiełowskiej. Był również były naczelnik NKWD z miasta Gorki, który na punkcie tranzytowym wszczął sprzeczkę z jakimś tam swoim „podopiecznym”.
– Bili cię? No to co? Podpisałeś – toś wróg, wprowadzasz w błąd władzę radziecką, przeszkadzasz nam pracować. Właśnie przez takich gadów dostałem piętnaście lat.
Wtrąciłem się:
– Słucham ciebie i nie wiem – czy śmiać się, czy napluć ci w twarz.
Różni ludzie byli w tej „dopływającej” brygadzie… Był też członek sekty „Bóg wie”, a może sekta nazywała się inaczej – była to bowiem jedyna stała odpowiedź sekciarza na wszystkie pytania naczalstwa.
Pozostało w pamięci nazwisko sekciarza, oczywiście – Dmitriew, chociaż on sam nigdy się nie odzywał, gdy go tak wołano. Ustawiały go w szeregu, przesuwały i prowadziły ręce brygadzisty i kolegów.
Konwój często się zmieniał i prawie każdy nowy dowódca starał się pojąć tajemnicę odmowy odpowiedzi na głośną komendę: „Odlicz!” przy wychodzeniu do tak zwanej pracy.
Brygadzista krótko wyjaśniał „okoliczności” i ucieszony konwojent kontynuował odliczanie.
Sekciarz uprzykrzył się już wszystkim w baraku. Nocami, nie mogąc spać z głodu, grzaliśmy się i grzali przy żelaznym piecyku, obejmując go rękami, chwytając uchodzące ciepło stygnącego żelaza, tuląc do niego twarz.
Oczywiście odgradzaliśmy od tego marnego ciepła innych mieszkańców baraku leżących w pokrytych szronem oddalonych kątach i, podobnie jak my, nieśpiących z głodu. Stamtąd to, z tych odległych zaszronionych kątów, wyskakiwał ktoś, kto miał prawo krzyczeć, a nawet i bić, i odganiał od piecyka głodnych robociarzy wyzwiskami i kopniakami.
Przy piecyku można było stać i legalnie suszyć chleb, ale któż miał chleb, by go legalnie suszyć? I ile godzin można suszyć skrawek chleba?
Nienawidziliśmy naczalstwa, nienawidziliśmy jeden drugiego, a nade wszystko nienawidziliśmy sekciarza – za jego pieśni, za hymny, za psalmy…
Obejmowaliśmy piecyk w milczeniu. A sekciarz śpiewał, śpiewał ochrypłym, przeziębionym głosem – śpiewał cicho, ale były to jakieś hymny, psalmy, wiersze. Śpiewanie nigdy się nie kończyło.
Pracowałem z sekciarzem w parze. Inni mieszkańcy sekcji odpoczywali w czasie pracy od tych hymnów i psalmów, a ja nawet i tej ulgi nie mogłem zaznać.
– Pomilcz trochę!
– Dawno już bym umarł, gdyby