Przez szerokie okno (bez krat) widać było, że słońce kłoni się ku zachodowi. Od drzwi pociągnęło chłodem. Przyszedł majster.
– No, to kończcie. Nosze zostawcie na gruzie. Coś mało zrobiliście. Dla was tygodnia nie starczy na wyniesienie tej kupy gruzu, pracusie.
Dali nam po bochenku chleba, porozłamywaliśmy każdy na kawałki, ponapychali kieszenie… Ale ile chleba może wejść do naszych kieszeni?
– Chowaj wprost do spodni – komenderował piegowaty chłopak.
Wyszliśmy na zimne wieczorem podwórze – grupa już się ustawiała – poprowadzono nas z powrotem. Przy przejściu przez łagrową „wartownię” nikt nas nie rewidował – nikt z nas nie niósł w rękach chleba. Wróciłem na swoje miejsce, podzieliłem się z sąsiadami przyniesionym chlebem, ległem i zasnąłem, od razu jak nagrzały się przemoknięte i zziębnięte nogi.
Przez całą noc przemykały przed moimi oczami bochenki chleba i pojawiała się łobuzerska twarz palacza, wrzucającego chleb w ognistą gardziel pieca.
ZAKLINACZ WĘŻY
Siedzieliśmy na powalonym przez burzę ogromnym modrzewiu. W kraju wiecznej zmarzliny drzewa ledwo trzymają się niegościnnej ziemi i burza z łatwością wyrywa je z korzeniami i wali na ziemię. Płatonow opowiadał mi właśnie historię swojego życia tutaj – powtórnego naszego życia na tym świecie. Gdy wspomniał o kopalni Dżanchara, nachmurzyłem się. Bywałem w różnych trudnych i parszywych miejscach, jednak straszna sława Dżanchary huczała wszędzie.
– I długo pan był w Dżancharze?
– Rok – cicho powiedział Płatonow. Oczy mu się zwęziły, zmarszczki ostro uwydatniły; przede mną był inny Płatonow, starszy o dziesięć lat od poprzedniego. – Zresztą, trudno było tylko z początku, przez pierwsze dwa, trzy miesiące. Tam są sami złodzieje. Ja byłem jedynym wykształconym człowiekiem. Opowiadałem im powieści, „ciskałem romanse”, jak to mówią błatniacy; opowiadałem Dumasa, Conan Doyle’a, Wellsa. W zamian za to oni mnie żywili, odziewali; pracowałem niewiele. Przypuszczam, że pan w swoim czasie również wykorzystywał tę jedyną zaletę wykształcenia?
– Nie – odpowiedziałem. – Nie. Wydawało mi się to zawsze krańcowym poniżeniem. Końcem. Za zupę nigdy nie opowiadałem „romansów”. Ale wiem, co to takiego. Słyszałem tych „opowiadaczy”.
– Czy to potępienie? – spytał Płatonow.
– Ani trochę – powiedziałem. – Głodnemu człowiekowi można wiele wybaczyć, bardzo wiele.
– Jeśli przeżyję – Płatonow wypowiedział uświęconą formułę rozpoczynającą wszystkie myśli o czasie wykraczającym poza dzień jutrzejszy – napiszę o tym opowiadanie. Już nawet wymyśliłem tytuł: Zaklinacz węży. Ładny?
– Ładny. Trzeba tylko przeżyć. To najważniejsze.
Andrzej Fiodorowicz Płatonow, w swoim pierwszym życiu scenarzysta, umarł w trzy tygodnie po tej rozmowie. Umarł tak, jak umierało wielu – zamachnął się kilofem i upadł twarzą na kamień. Wstrzyknięta dożylnie glukoza czy inne środki nasercowe mogłyby go na pewno przywrócić do życia, a tak, chrapliwie oddychał jeszcze przez jakieś półtorej godziny i ucichł, gdy przysłano nosze ze szpitalika. Sanitariusze unieśli maleńkie martwe ciało do trupiarni – nieważką masę skóry i kości.
Lubiłem Płatonowa za to, że nie przestawało go ciekawić to odległe za morzami i górami życie, od którego oddzielało nas tyle wiorst i tyle czasu i w którego istnienia już prawie przestaliśmy wierzyć; a raczej wierzyliśmy tak, jak uczniacy wierzą w istnienie jakiejś tam Ameryki. Płatonow miewał również książki, które Bóg jeden wie jak do niego trafiały, i gdy nie było zbyt zimno, na przykład w lipcu, nie uczestniczył w rozmowach na tematy, którymi żyła cała nasza „społeczność”: jaka była lub będzie zupa na obiad, czy chleb wydawany będzie trzy razy dziennie, czy też w całości z rana, czy będzie jutro deszcz, czy też piękna pogoda.
Lubiłem Płatonowa, spróbuję więc napisać projektowane przez niego opowiadanie Zaklinacz węży.
Koniec pracy wcale jeszcze nie oznacza jej zakończenia. Po sygnale należy jeszcze zebrać narzędzia, odnieść je do składu, zdać, ustawić się, przebrnąć przez dwukrotne przeliczanie (dwukrotne z codziennych dziesięciu) przy wtórze ordynarnych przekleństw konwojentów, bezlitosnych, obraźliwych krzyków własnych towarzyszy niedoli, jeszcze na razie silniejszych od ciebie, ale także zmęczonych, spieszących się do domu i wściekłych z powodu każdego opóźniania powrotu. Trzeba odliczyć jeszcze raz, uformować się i wyruszyć do odległego o pięć kilometrów lasu po drewno; pobliski las dawno już wyrąbano i spalono. Drewno na opał przygotowywane jest w lesie przez brygadę drwali i każdy z pracujących robociarzy zabiera po jednym polanie. W jaki sposób te ciężkie bierwiona, które trudno unieść nawet dwóm ludziom, docierają na miejsce, tego nikt nie wie. Samochodów po drewno nigdy się nie posyła, a wszystkie konie stoją chore w stajni. Konie słabną o wiele szybciej niż ludzie, jakkolwiek różnica pomiędzy ich poprzednim i obecnym bytowaniem jest oczywiście niewspółmiernie mniejsza niż w przypadku ludzi. Wydaje się często, i chyba tak jest naprawdę, że człowiek właśnie dlatego opuścił królestwo zwierząt i stał się istotą ludzką, tj. taką, która potrafiła wymyślić coś takiego, jak te nasze wyspy z niewiarygodnym na nich bytowaniem, iż wytrzymałością fizyczną przewyższał każde zwierzę. To nie posługiwanie się rękami przekształciło małpę w człowieka, ani zarodek mózgu, ani dusza – trafiają się i psy, i niedźwiedzie, które postępują rozumniej i wykazują więcej charakteru niż człowiek. Nie było to też zawładnięcie ogniem; główny warunek przemiany pojawił się przed tym. W swoim czasie w tych samych warunkach człowiek okazał się silniejszy i bardziej wytrzymały niż jakiekolwiek zwierzę. Powiedzenie „żywotny jak kot” nie jest słuszne w odniesieniu do człowieka. To o kocie należałoby raczej powiedzieć „żywotny jak człowiek”. Koń nie wytrzymuje nawet miesiąca w warunkach tutejszej zimy w chłodnej stajni po wielogodzinnej pracy na mrozie. Chyba że jest to koń jakucki. Ale jakuckich koni nie używa się do takiej pracy. I nie karmi się ich. Podobnie jak renifery, rozgrzebują one kopytami śnieg i wyszczypują zeszłoroczną suchą trawę. A człowiek – żyje. Czyżby nadzieją? Przecież on nie ma nadziei. Jeżeli nie jest durniem, to nie może żyć nadzieją. Dlatego jest tak wielu samobójców. Jednakże uporczywe fizyczne trzymanie się życia, instynkt samozachowawczy, który