Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Варлам Шаламов
Издательство: PDW
Серия: Historia
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381887113
Скачать книгу
wieku i on czę­sto myślał, że tak jest naprawdę. Wie­rzył w nie­śmier­tel­ność swych wier­szy. Nie miał swo­ich uczniów, ale czy poeci mogą ich ścier­pieć? Pisał rów­nież prozę – słabą, pisał także arty­kuły. Ale, jak zawsze mu się wyda­wało, jedy­nie w wier­szach odkrył coś nowego i waż­nego dla poezji. Całe jego prze­szłe życie było lite­ra­turą, książką, baśnią, snem i tylko dzień powsze­dni był praw­dzi­wym życiem.

      Myślało mu się o tym wszyst­kim bez jakichś wewnętrz­nych sprze­ci­wów, odby­wało się to samo z sie­bie, gdzieś głę­boko w nim uta­jone. Roz­my­śla­nia te pozba­wione były pasji. Już dawno owład­nęła nim obo­jęt­ność. Jakie to wszystko było nie­ważne, jakaś „mysia krzą­ta­nina” w porów­na­niu z nie­do­brym cię­ża­rem życia. Sam się sobie dzi­wił – jak on może tak myśleć o wier­szach, kiedy wszystko zostało już zde­cy­do­wane, i on o tym wie­dział bar­dzo dobrze, lepiej niż kto­kol­wiek. I któż to by mógł być? Komu on tu jest potrzebny i kto się może z nim rów­nać? Po co więc nale­żało to zro­zu­mieć i po co on cze­kał… i zro­zu­miał.

      W tych chwi­lach, kiedy życie z powro­tem poja­wiało się w jego ciele i jego na wpół otwarte, zmęt­niałe oczy zaczy­nały nagle widzieć, powieki zaczy­nały drżeć, a palce się poru­szać – powra­cały rów­nież myśli i nie wyda­wało mu się, że są to już myśli ostat­nie.

      Życie poja­wiało się samo, jak peł­no­prawny władca; nie przy­wo­ły­wał go, a mimo wszystko wni­kało w jego ciało, w jego mózg, prze­peł­niało go podob­nie jak wier­sze, jak natchnie­nie. I zna­cze­nie tego słowa po raz pierw­szy ujaw­niło się przed nim w pełni. Wier­sze były tą życio­dajną siłą, dzięki któ­rej on żył. To wła­śnie tak było. On nie żył dla wier­szy, on żył wier­szami.

      Teraz było to tak oczy­wi­ste, tak dotkli­wie jasne, że natchnie­nie to wła­śnie było życie: przed śmier­cią dane mu było poznać, że życie było natchnie­niem, wła­śnie natchnie­niem.

      I cie­szył się z pozna­nia tej ostat­niej prawdy.

      Wszystko, cały świat rów­nał się wier­szom – praca, odgłosy koń­skich kopyt, dom, ptaki, skała, miłość – całe życie ukła­dało się w wier­sze i wygod­nie tam byto­wało. I tak powinno być, gdyż wier­sze były sło­wem.

      Strofy wier­szy i teraz powsta­wały z łatwo­ścią, jedna za drugą, i jak­kol­wiek od dawna już nie zapi­sy­wał ich i nie mógł zresztą tego robić, to słowa poja­wiały się łatwo w jakimś zada­nym i za każ­dym razem nie­zwy­kłym ryt­mie. A rym był czuj­ni­kiem, magne­tycz­nym narzę­dziem odnaj­dy­wa­nia słów i pojęć. Każde słowo było czę­ścią świata, odpo­wia­dało na wezwa­nie rymu, i cały świat prze­la­ty­wał z pręd­ko­ścią wła­ściwą elek­tro­nicz­nej maszy­nie. Wszystko krzy­czało – weź mnie. Nie, to mnie! Niczego nie trzeba było szu­kać. Jedy­nie odrzu­cać. Jakby dwaj ludzie tu ist­nieli – jeden, który two­rzy, włą­czyw­szy pełne obroty, i drugi, który wybiera i od czasu do czasu zatrzy­muje roz­pę­dzoną maszynę. I ujrzaw­szy w sobie dwóch ludzi, poeta pojął, że wła­śnie teraz two­rzy praw­dziwe wier­sze. Cóż z tego, że nie­za­pi­sane? Zapi­sać, wydru­ko­wać – wszystko to mar­ność nad mar­no­ściami. To, co naj­lep­sze – to bez­in­te­re­sowne. Naj­lep­sze jest to, co nie zostało zapi­sane, co powstało i zni­kło, roz­to­piło się bez śladu, i tylko odczu­cie twór­czej pracy, któ­rej nie spo­sób z niczym pomy­lić, dowo­dzi, że powstał wiersz, że powstało piękno. A może się myli? Czy jego twór­cza radość nie nie­sie w sobie błędu?

      Przy­po­mniał sobie, jakie słabe, jak poetycko bez­radne były ostat­nie wier­sze Błoka, i jak Błok tego, zdaje się, nie rozu­miał.

      Poeta zmu­sił się do powstrzy­ma­nia tego nawału myśli. Było to łatwiej zro­bić tu niż gdzieś w Lenin­gra­dzie czy Moskwie.

      Poła­pał się naraz w tym, że prze­cież już od dawna o niczym nie myśli. Życie ucho­dziło z niego ponow­nie.

      Przez dłu­gie godziny leżał nie­ru­chomo i nagle ujrzał w pobliżu sie­bie coś w rodzaju tar­czy strzel­ni­czej czy też mapy geo­lo­gicz­nej. Mapa była niema i on na próżno sta­rał się zro­zu­mieć, co ona przed­sta­wia. Minęło wiele czasu, zanim się zorien­to­wał, że to – jego wła­sne palce. Na ich koniusz­kach pozo­stały jesz­cze brą­zowe ślady dopa­la­nych, wysy­sa­nych do końca machor­ko­wych papie­ro­sów – na opusz­kach wydzie­lały się wyraź­nie linie papi­larne, jakby odwzo­ro­wa­nie gór­skiego reliefu. Rysu­nek ich był jed­na­kowy na wszyst­kich dzie­się­ciu pal­cach – kon­cen­tryczne kręgi podobne do sło­jów ścię­tego drzewa. Przy­po­mniał sobie, jak jed­nego razu, w dzie­ciń­stwie, zatrzy­mał go na bul­wa­rze Chiń­czyk z pralni znaj­du­ją­cej się w sute­re­nach domu, w któ­rym wyrósł. Chiń­czyk przy­pad­kiem chwy­cił go za rękę, potem za drugą, obró­cił dło­nie do góry i coś w pod­nie­ce­niu zawo­łał w swoim języku. Oka­zało się, że uznał go za szczę­ścia­rza, nazna­czo­nego przez los. O tym zna­mie­niu szczę­ścia poeta przy­po­mi­nał sobie wie­lo­krot­nie, zwłasz­cza wtedy, kiedy wydru­ko­wał swoją pierw­szą książkę. A teraz wspo­mi­nał Chiń­czyka bez zło­ści i bez iro­nii – było mu wszystko jedno.

      Naj­waż­niej­sze, że jesz­cze nie umarł. A przy tym, co to zna­czy: umarł jak poeta? W takiej śmierci powinno być coś dzie­cięco naiw­nego. Albo coś roz­myśl­nie teatral­nego – jak u Jesie­nina czy Maja­kow­skiego.

      Umarł jak aktor – to jesz­cze da się zro­zu­mieć. Ale umarł jak poeta? Tak, on domy­ślał się cze­goś, co było przed nim. Na punk­cie tran­zy­to­wym zdą­żył wiele zro­zu­mieć i odgad­nąć. I cie­szył się, spo­koj­nie cie­szył się z wła­snej bez­sil­no­ści, mając nadzieję, że umrze. Przy­po­mniał sobie dawny już wię­zienny spór, co jest gor­sze, strasz­niej­sze – łagier czy wię­zie­nie – nikt niczego naprawdę nie wie­dział, argu­menty były wydu­mane. Przy­po­mniał sobie rów­nież, jak okrut­nie uśmie­chał się przy­wie­ziony do tego wię­zie­nia czło­wiek z łagru. Zapa­mię­tał ten uśmiech na zawsze, tak, że bał się o nim wspo­mi­nać.

      Pomy­śl­cie, jeśli teraz umrze, jak spryt­nie ich oszuka – tych, co go tu przy­wie­dli na całe dzie­sięć lat. Przed kil­koma laty był na zesła­niu i wie­dział, że umiesz­czono go na spe­cjal­nej liście, na zawsze. Na zawsze? Skala odnie­sień została prze­miesz­czona i słowa utra­ciły swój sens.

      Ponow­nie poczuł roz­po­czy­na­jący się przy­pływ sił, tak wła­śnie jak w morzu. Wie­lo­go­dzinny przy­pływ. A potem – odpływ. Ale morze nie odcho­dzi prze­cież od nas na zawsze. Jesz­cze wyzdro­wieje.

      Nagle zachciało mu się jeść, ale nie miał sił, aby się poru­szyć. Powoli i z tru­dem przy­po­mniał sobie, że oddał dzi­siej­szą miskę zupy swo­jemu sąsia­dowi, że jedy­nym jego poży­wie­niem w ciągu ostat­niego dnia był kubek gorą­cej wody. Oczy­wi­ście oprócz chleba. Ale chleb wyda­wano dawno temu, bar­dzo dawno. A wczo­raj­szy – ukra­dli. Ktoś jesz­cze miał dość siły, aby móc ukraść.

      Leżał tak, lekki i bez czu­cia, aż nastą­pił ranek. Elek­tryczne świa­tło tro­chę zżół­kło i przy­nie­siono chleb na dużych tacach z dykty, tak jak każ­dego dnia.

      Ale on już się nie dener­wo­wał, nie wypa­try­wał piętki, nie pła­kał, jeśli tra­fiła się innemu; nie wpy­chał do ust drżą­cymi