Kuzniecow nie był zwykłym kowalem. Pracował w fabryce, był mistrzem – trochę poetą – w swoim zawodzie, z tego rodzaju kowali, którzy potrafili wykuć nawet róże. Narzędzia, którymi pracował, wykonywał własnoręcznie. Narzędzia te – szczypce, dłuta górnicze, młotki, kamieniarskie młoty – odznaczały się niewątpliwą elegancją, ukazując miłość mistrza do swego dzieła i zrozumienie duszy ukrytej w materiale. Nie była to sprawa symetrii czy asymetrii, było to coś głębszego, bardziej intymnego. Każda podkowa, każdy gwóźdź były prawie wytworne, każdy przedmiot wychodzący z jego rąk niósł na sobie odbicie jego mistrzostwa. Pracując nad każdym – rozstawał się z nim z żalem: zdawało mu się, że należałoby uderzyć raz jeszcze, zrobić to lepiej, właściwiej.
Mimo że na potrzeby geologów nie było wiele pracy do wykonania w kuźni, Mojżesz Mojżeszowicz był bardzo ceniony przez kierownictwo. Pozwalał sobie niekiedy na żarty z władzą, ale wybaczano mu to przez wzgląd na jego dobrą pracę. Na przykład przekonał kierownictwo o tym, że świdry lepiej hartują się w maśle niż w wodzie i naczelnik zapotrzebował je dla kuźni; oczywiście w znikomej ilości. Niewiele z tego wrzucał Kuzniecow do wody i wtedy koniuszki świdrów uzyskiwały miękki blask, którego zazwyczaj nie miały. Resztę masła Kuzniecow zjadał wspólnie ze swym podręcznym. Wkrótce doniesiono naczelnikowi o tych „kombinacjach” kowala, ale nie pociągnęło to za sobą żadnych represji. Później Kuzniecow, uparcie zapewniając, że „maślane” wiercenie odznacza się wysoką jakością, wyprosił u naczelnika obrzynki nadpleśniałych brył masła ze składu. Obrzynki te przetapiał i otrzymywał gorzkawe nieco, topione masło. Kowal był człowiekiem dobrym i dobrze wszystkim życzył.
Nasz naczelnik obznajmiony był ze wszystkimi „subtelnościami” życia. Podobnie jak Likurg, zatroszczył się o to, aby w jego gospodarstwie w tajdze było dwóch felczerów, dwóch kowali, dwóch dziesiętników, dwóch kucharzy, dwóch buchalterów. Jeden z felczerów leczył, a drugi pracował jako zwykły robotnik i pilnował, czy jego kolega nie dopuszcza się przypadkowo jakiegoś bezprawia. Jeśli felczer niewłaściwie posługiwał się „narkotykami” – różnymi „kodeinkami”, „kofeinkami” – zostawał zdemaskowany, ukarany i wysłany do zwykłej roboty, a jego kolega po ułożeniu i podpisaniu aktu przejęcia wprowadzał się do lekarskiego namiotu. Zgodnie z koncepcją naczelnika, rezerwowe kadry specjalistów nie tylko zapewniały zmianę w odpowiednim czasie, ale również sprzyjały utrzymaniu dyscypliny, która oczywiście od razu by upadła, gdyby choć jeden specjalista poczuł, że jest nie do zastąpienia.
Lecz buchalterzy, felczerzy i dziesiętnicy zamieniali się miejscami zupełnie bezmyślnie, a już w żadnym razie nie odmawiali stopki spirytusu, nawet gdy częstował nim prowokator.
Kowalowi dobranemu przez naczelnika w charakterze „przeciwwagi” Mojżesza Mojżeszowicza nie dane jednak było chwycić za młot. Mojżesz Mojżeszowicz był bez zarzutu, na niczym nie można było go przyłapać, a przy tym posiadał wysokie kwalifikacje.
On właśnie natknął się na ścieżce w tajdze na nieznanego mu jakuckiego psa, podobnego do wilka; była to suka z pasmem wytartej sierści na piersiach, a więc pies pociągowy.
Wokół nie było żadnej osady ani też żadnego jakuckiego koczowiska – pies pojawił się nagle na ścieżce, porażając strachem Kuzniecowa. Mojżesz Mojżeszowicz pomyślał, że to wilk, i pobiegł z powrotem, tupiąc butami po ścieżce – za Kuzniecowem szli inni ludzie.
Lecz wilk położył się na brzuchu i kręcąc ogonem, zaczął pełznąć w ich kierunku. Pogłaskali go, poklepali po wychudłych bokach i nakarmili.
Pies pozostał u nas. Wkrótce stało się jasne, dlaczego nie odważył się szukać swych prawowitych właścicieli. Suka miała się szczenić – jeszcze tego samego wieczoru poczęła spiesznie wygrzebywać jamę pod namiotem, odrywając się tylko na dźwięk ludzkiego głosu. Każdemu z pięćdziesięciu chciało się ją pogłaskać, przytulić, opowiedzieć i przekazać swą tęsknotę za czułością.
Sam Kasajew, prowadzący prace trzydziestoletni geolog, obchodzący niedawno dziesięciolecie pracy na Dalekiej Północy, wyszedł – i nie przestając brzdąkać na swej nieodłącznej gitarze – obejrzał naszego nowego współmieszkańca.
– Niech się nazywa Bojec – powiedział.
– To suka, Walentynie Iwanowiczu – radośnie oznajmił Sławek Ganuszewicz, kucharz.
– Suka? Ach tak. No to niech się wabi Tamara. – I Kasajew oddalił się.
Pies jakby uśmiechnął się w ślad za nim i pomachał ogonem. Tamara szybko nawiązała stosunki ze wszystkimi potrzebnymi jej ludźmi. Rozumiała rolę, jaką odgrywają w naszej osadzie Kasajew i dziesiętnik Wasylenko, pojmowała ważność przyjaźni z kucharzem. Na noc kładła się obok stróża nocnego.
Szybko się wyjaśniło, że Tamara bierze jedzenie tylko z rąk i że niczego nie rusza ani w kuchni, ani w namiocie, czy są tam ludzie, czy też ich nie ma.
Ten twardy charakter specjalnie rozczulał mieszkańców osady, którzy wiele widzieli i bywali w wielu sytuacjach.
Kładziono przed Tamarą na podłodze mięso konserwowe i chleb z masłem. Suka obwąchiwała te zapasy żywności, ale wybierała i unosiła zawsze to samo – kawałek solonego syberyjskiego łososia – to, co było jej najbliższe, najsmaczniejsze i na pewno bezpieczne.
Wkrótce suka oszczeniła się – w ciemnej jamie pojawiło się sześć maleńkich szczeniąt. Zrobiono im budę i przeniesiono je tam. Tamara długo niepokoiła się, łasiła, kręciła ogonem, ale widać wszystko było w porządku, szczeniaki były całe.
W tym czasie zwiad geologiczny musiał przenieść się około trzech kilometrów w góry; od bazy, w której znajdowały się składy, kuchnia, kierownictwo, dzieliło nas około siedmiu kilometrów. Budę ze szczeniętami przeniesiono na nowe miejsce i Tamara dwa, trzy razy dziennie biegała do kucharza, po czym taszczyła szczeniakom jakąś ofiarowaną przez niego kość. Szczenięta i tak by nakarmiono, ale Tamara nigdy nie była tego pewna.
Zdarzyło się, że do naszej osady przybył oddział narciarzy „operatywki”, myszkujących po tajdze