Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Варлам Шаламов
Издательство: PDW
Серия: Historia
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381887113
Скачать книгу
MLEKO

      Z głodu nasza zawiść, podob­nie jak wszyst­kie inne uczu­cia, była tępa i bez­silna. Bra­ko­wało nam na nie siły, na to, żeby poszu­kać sobie łatwiej­szej pracy, żeby cho­dzić, pytać, pro­sić… Zazdro­ści­li­śmy tylko zna­jo­mym, tym, z któ­rymi razem zja­wi­li­śmy się w tym świe­cie, tym, któ­rym udało się tra­fić do pracy w biu­rze, w szpi­talu, w stajni – nie było tam wie­lo­go­dzin­nej, cięż­kiej, fizycz­nej pracy, wysła­wia­nej na fron­to­nach wszyst­kich wrót, że jest to sprawa dziel­no­ści i boha­ter­stwa. Sło­wem – zazdro­ści­li­śmy tylko Szes­ta­ko­wowi.

      Jedy­nie coś z zewnątrz mogło odmie­nić nasze zobo­jęt­nie­nie, odwieść od zbli­ża­ją­cej się z wolna śmierci. To musia­łaby być zewnętrzna, a nie wewnętrzna siła. Wewnątrz wszystko się wypa­liło, została pustka, było nam wszystko jedno, i poza jutrzej­szy dzień nie pla­no­wa­li­śmy niczego.

      Tak było i teraz – chciało mi się pójść do baraku, lec na nary, a tym­cza­sem ster­cza­łem u drzwi skle­piku z żyw­no­ścią. Mogli w nim kupo­wać tylko ska­zani za prze­stęp­stwa „pospo­lite”, a także zali­czeni do „przy­ja­ciół ludu” zło­dzieje-recy­dy­wi­ści. Nie mie­li­śmy tam co robić, ale nie spo­sób było ode­rwać oczu od chleb­nych bochen­ków koloru cze­ko­lady; słodki i ciężki zapach świe­żego chleba draż­nił nasze noz­drza – aż w gło­wie się od tego krę­ciło. A ja sta­łem, nie wie­dząc, kiedy znajdę w sobie dość siły, aby odejść do baraku, i patrza­łem na ten chleb. Wtedy wła­śnie zawo­łał mnie Szes­ta­kow.

      Zna­łem go jesz­cze z „Wiel­kiej Ziemi”, z wię­zie­nia na Butyr­kach; sie­dzia­łem z nim w jed­nej celi. Nie było mię­dzy nami przy­jaźni, cał­kiem po pro­stu zwy­kła zna­jo­mość. W kopalni Szes­ta­kow nie pra­co­wał na przodku. Był inży­nie­rem, geo­lo­giem, więc wzięli go do pracy w zwia­dzie geo­lo­gicz­nym, czyli do biura. Szczę­śli­wiec, led­wie raczył się witać ze swymi zna­jo­mymi z Moskwy. Nie obra­ża­li­śmy się – nie wia­domo, co mogli mu roz­ka­zać w tym wzglę­dzie. Wła­sna koszula bliż­sza ciału itd.

      – Zapal – powie­dział Szes­ta­kow i podał mi kawa­łek ode­rwa­nej gazety, nasy­pał machorki, zapa­lił zapałkę, praw­dziwą zapałkę…

      Zapa­li­łem.

      – Muszę z tobą poroz­ma­wiać – powie­dział.

      – Ze mną?

      – Tak.

      Ode­szli­śmy za baraki i usie­dli na skraju sta­rego wykopu. Moje nogi od razu stały się cięż­kie, a Szes­ta­kow wesoło maj­tał swo­imi nowiut­kimi służ­bo­wymi trze­wi­kami, zala­tu­ją­cymi tra­nem. Spodnie mu się odwi­nęły, odsła­nia­jąc skar­petki z wzo­rem sza­chow­nicy. Oglą­da­łem jego nogi z praw­dzi­wym zachwy­tem i nawet z pewną dumą – cho­ciaż jeden czło­wiek z naszej celi nie nosił onuc. Zie­mia pod nami trzę­sła się od głu­chych wybu­chów – przy­go­to­wy­wano grunt dla noc­nej zmiany. Maleń­kie kamyki padały, sze­lesz­cząc, koło naszych nóg, szare i pra­wie nie­do­strze­galne, jak ptaszki.

      – Odejdźmy dalej – powie­dział Szes­ta­kow.

      – Nie zabiją, nie bój się. Skar­petki będą całe.

      – To nie o skar­petki cho­dzi – powie­dział Szes­ta­kow i obwiódł hory­zont pal­cem wska­zu­ją­cym. – Jak ty to wszystko widzisz?

      – Pew­nie poumie­ramy – powie­dzia­łem. Już naj­mniej ze wszyst­kiego chciało mi się o tym myśleć.

      – No, nie, nie zga­dzam się umie­rać.

      – A więc?

      – Mam mapę – z wolna powie­dział Szes­ta­kow. – Wezmę robot­ni­ków, zabiorę cie­bie i pój­dziemy na Czarne Źró­dła – to pięt­na­ście kilo­me­trów stąd. Będę miał prze­pustkę. Uciek­niemy w kie­runku morza. Zga­dzasz się? – Wszystko to wyło­żył mi szyb­kim, bez­na­mięt­nym gło­sem.

      – A co z morzem? Popły­niemy?

      – Wszystko jedno. Ważne, żeby tylko zacząć. Tak żyć nie potra­fię. Lepiej umrzeć, sto­jąc, niż żyć na kola­nach – oznaj­mił z namasz­cze­niem Szes­ta­kow. – Kto tak powie­dział?

      W rze­czy samej. Zna­jome zda­nie. Ale bra­ko­wało sił, aby sobie przy­po­mi­nać, kto i kiedy to powie­dział. Wszystko, co było w książ­kach, zostało zapo­mniane, prze­stano książ­kom wie­rzyć.

      Pod­wi­ną­łem spodnie i poka­za­łem czer­wone rany od szkor­butu.

      – To wła­śnie w lesie je wyle­czysz – powie­dział Szes­ta­kow – za pomocą jagód, wita­min. Prze­pro­wa­dzę, znam drogę. Mam mapę.

      Przy­mkną­łem oczy i myśla­łem. Do morza pro­wa­dzą trzy drogi – każda dłu­go­ści nie mniej niż pięć­set kilo­me­trów. Nie tylko ja, ale i Szes­ta­kow nie zdoła dojść. Chyba nie bie­rze mnie ze sobą w cha­rak­te­rze żyw­no­ści? Oczy­wi­ście, że nie. Ale dla­czego on kła­mie? Wie prze­cież o tym nie gorzej ode mnie; nagle prze­stra­szy­łem się Szes­ta­kowa – jedy­nego z nas, który dostał pracę we wła­snym zawo­dzie. Kto go tam urzą­dził i za jaką cenę? Prze­cież za wszystko trzeba pła­cić. Cudzą krwią, cudzym życiem.

      – Zga­dzam się – powie­dzia­łem, otwie­ra­jąc oczy. – Tylko powi­nie­nem się odkar­mić.

      – No, to pięk­nie, pięk­nie. Oczy­wi­ście, że musisz się odkar­mić. Przy­niosę ci… kon­serw. Prze­cież u nas można…

      Ist­nieje wiele kon­serw na świe­cie – mię­sne, rybne, owo­cowe… Ale naj­lep­sze ze wszyst­kich są mleczne – skon­den­so­wane mleko. Oczy­wi­ście, że nie należy pić roz­pro­wa­dzo­nego wrząt­kiem. Powinno się je jeść łyżką albo roz­sma­ro­wy­wać na chle­bie lub też po troszkę łykać, powoli wyja­dać z puszki, patrząc, jak żółk­nie rzadka, jasna masa i jak przy­le­pia się do ścianki cukrowa gwiazdka.

      – Jutro – powie­dzia­łem z zapar­tym od szczę­ścia odde­chem – mlecz­nych.

      – Dobrze, dobrze. Mlecz­nych. – I Szes­ta­kow odszedł.

      Powró­ci­łem do baraku, poło­ży­łem się i zamkną­łem oczy.

      Nie­ła­two było mi myśleć. Po raz pierw­szy w całej oka­za­ło­ści obja­wił mi się fizyczny cha­rak­ter naszej psy­chiki, w pełni odczu­walny. Myśle­nie spra­wiało ból. Ale trzeba było myśleć.

      On zbie­rze nas wszyst­kich i „zda” – to zupeł­nie jasne. Zapłaci za swą biu­rową pracę naszą krwią, moją krwią. Zabiją nas tam na miej­scu, na Czar­nych Źró­dłach, albo przy­pro­wa­dzą żywych i osą­dzą – doda­dzą po pięt­na­ście lat. Prze­cież on nie może nie wie­dzieć, że stąd uciec nie spo­sób. Ale mleko, zgęsz­czone mleko…

      Usną­łem i w swoim poszar­pa­nym, gło­do­wym śnie widzia­łem tę jego puszkę ze skon­den­so­wa­nym mle­kiem – ogromne mon­strum okle­jone gra­na­to­wym papie­rem. To gigan­tyczne, gra­na­towe niczym nocne niebo naczy­nie podziu­ra­wione było w tysią­cach miejsc i wycie­kało z niego mleko, two­rząc sze­roką strugę Drogi Mlecz­nej. Z łatwo­ścią dosię­ga­łem rękami nieba i jadłem gęste, słod­kie, gwiezdne mleko.

      Nie