Nasze najśmielsze nadzieje ziściły się – staliśmy przed bramą piekarni. Dwudziestu ludzi, wsunąwszy ręce w rękawy, dreptało w miejscu, odwracając się plecami do przejmującego wiatru. Konwojenci odeszli na bok i zapalili. Przez maleńkie drzwi wycięte w bramie wyszedł człowiek bez czapki, w granatowym fartuchu. Pogadał z konwojentami i podszedł do nas. Z wolna obwiódł wszystkich wzrokiem. Kołyma z każdego robi psychologa, a on musiał w jednej chwili we wszystkim się zorientować. Spomiędzy tych dwudziestu oberwańców trzeba wybrać dwóch ludzi do pracy wewnątrz piekarni, w „oddziałach”. Powinni mieć dość siły, aby mogli dźwigać nosze z potłuczoną cegłą, która pozostała po przebudowie pieca. Nie mogą być złodziejami, „błatniakami”, gdyż wtedy cały roboczy dzień zejdzie na różnego rodzaju spotkaniach, przekazywaniu „grypsów”, karteczek, a nie na pracy. Trzeba, żeby nie osiągnęli jeszcze tej granicy, poza którą każdy z głodu staje się złodziejem, bo przecież na oddziałach nikt ich pilnować nie będzie. Trzeba, żeby nie byli „skłonni do ucieczki”. Trzeba…
I wszystko to trzeba wyczytać w jednej chwili z dwudziestu aresztanckich twarzy i od razu wybrać.
– Wychodź – powiedział do mnie człowiek bez czapki. – I ty. – Wskazał na mojego piegowatego, wszechwiedzącego sąsiada. – Wezmę tych – powiedział do konwojenta.
– Dobrze – obojętnie odpowiedział tamten.
Odprowadzały nas spojrzenia pełne zazdrości.
U ludzi pięć zmysłów nigdy nie działa jednocześnie w tym samym pełnym napięciu. Nie słyszę radia, kiedy uważnie czytam. Linijki tekstu przebiegają mi przed oczami, kiedy słucham audycji radiowej – automatyzm czytania zostaje zachowany – podążam wzrokiem za nimi i nagle okazuje się, że nic nie pamiętam z tego, co przed chwilą przeczytałem. To samo bywa, kiedy w czasie czytania pomyślisz o czymś innym – działają tu jakieś wewnętrzne przełączniki. Ludowe powiedzonko „kiedy jem, tom głuchy i niem” – znane jest każdemu. Dodać by można „i ślep”, gdyż przy takim jedzeniu z apetytem funkcja wzroku skupia się na pomocy smakowym odczuciom. Kiedy staram się coś wymacać głęboko w szafie i cały mój zmysłowy odbiór lokalizuje się w koniuszkach palców – niczego nie widzę ani nie słyszę – wszystko zostaje wyparte przez napięcie tego, co odczuwam. Tak i teraz, przekroczywszy próg piekarni, stałem, nie widząc życzliwych i współczujących twarzy robotników (pracowali tu i byli, i rzeczywiści więźniowie), nie słyszałem słów majstra – tego znajomego bez czapki, który mówił nam, że mamy wynieść na dwór potłuczoną cegłę, że nie powinniśmy chodzić po innych oddziałach, że nie powinniśmy kraść, bo chleba i tak nam da – niczego nie słyszałem. Nie odczuwałem też tego ciepła silnie nagrzanego oddziału, ciepła, za którym stęskniło się moje ciało przez długą zimę.
Wdychałem zapach chleba, gęsty aromat „bochenków”, w których zapach przypalonego tłuszczu mieszał się z zapachem podpiekanej mąki. Znikomą część tego upajającego aromatu usiłowałem wyłowić każdego ranka, przycisnąwszy nos do skórki niezjedzonej jeszcze „porcji” chleba. Ale tutaj istniał on w całej swej stężonej mocy i wydawało się, że rozrywa moje nieszczęsne nozdrza.
Ten czar przerwał majster.
– Zapatrzyłeś się – powiedział. – Chodźmy do kotłowni.
Zeszliśmy do piwnicy. W czysto wymiecionej kotłowni siedział już przy stoliku palacza mój towarzysz pracy. W takim samym granatowym fartuchu jak u majstra stał przy piecu palacz, ćmiąc papierosa, i przez otwory w żeliwnych drzwiczkach paleniska widać było, jak wewnątrz, pobłyskując, szalał płomień, to czerwony, to żółty, a ściany kotła drżały i huczały od ognistych konwulsji. Majster postawił na stole czajnik, kubek z powidłem i położył bochenek chleba.
– Daj im się napić – powiedział do palacza. – Ja przyjdę za dwadzieścia minut. Tylko nie ciągnijcie, jedzcie szybko. Wieczorem damy jeszcze, tylko połamiecie na kawałki, bo w łagrze wam odbiorą.
Majster wyszedł.
– Widziałeś psa – powiedział palacz, obracając w rękach ten bochenek chleba. – Pożałował gad trzydziestki. Ale poczekaj.
Wyszedł w ślad za majstrem i po minucie powrócił, podrzucając w rękach nowy bochenek.
– Cieplutki – powiedział, rzucając chleb piegowatemu chłopakowi. – Z trzydziestki. A to, widzisz, chciał was zbyć mieszanym. Daj go tu. – I wziąwszy w ręce bochenek, który pozostawił nam majster, palacz otworzył drzwiczki kotła i wrzucił chleb w huczący i wyjący ogień. Zatrzasnął drzwiczki i zaśmiał się. – No tak – powiedział wesoło, odwracając się ku nam.
– Po co to? – spytałem. – Lepiej wzięlibyśmy ze sobą.
– Ze sobą to jeszcze wam damy – powiedział palacz.
Ani ja, ani piegowaty chłopak nie mogliśmy przełamać chleba.
– Nie masz noża? – spytałem palacza.
– Nie mam. Po co ci nóż?
Palacz ujął bochenek w dwie ręce i z łatwością go przełamał. Z rozłamanego bochenka unosiła się aromatyczna para. Palacz tknął palcem miąższ.
– Dobrze piecze ten Fiedka, zuch z niego – pochwalił.
Ale my nie mieliśmy czasu na dopytywanie się – kto taki Fiedka. Zabraliśmy się do jedzenia, parząc się i chlebem, i wrzątkiem, który mieszaliśmy z powidłem. Lał się z nas strumieniami gorący pot. Spieszyliśmy się – majster już po nas wrócił. Przyniósł ze sobą nosze, przyciągnął je do kupy potłuczonej cegły, przyniósł też łopaty i sam załadował pierwszą skrzynię. Przystąpiliśmy do pracy. I nagle stało się jasne, że to nie na nasze siły. Kręciło się w głowie, kiwało nami. Drugie nosze ja sam ładowałem i nałożyłem o połowę mniej, niż wynosił poprzedni ładunek.
– Starczy, starczy – powiedział piegowaty chłopak. Był jeszcze bardziej blady niż ja, a może to tylko piegi podkreślały jego bladość.
– Odpocznijcie, chłopcy – wesoło i nie naśmiewając się z nas wcale, powiedział przechodzący mimo piekarz i my posłusznie usiedliśmy.
Przeszedł obok nas majster, ale też nic nie powiedział.
Odpocząwszy, znowu zabraliśmy się do roboty, ale po każdych dwu noszach siadaliśmy – kupa gruzu nie zmniejszała się.
– Zapalcie, chłopcy – powiedział ten sam piekarz, pojawiając się ponownie.