Nie było się co zastanawiać – przed nami stało jedzenie, pożywienie. Rozdali nam chleb – każdemu po dwusetce do ręki. „Chleba tylko według przydziału – uroczyście oświadczył brygadzista – a reszta «ile wlizie»”.
I my jedliśmy „ile wlizie”. Każda zupa dzieli się na dwie części: „gęste” i „rzadkie”. „Ile wlizie” dawano nam rzadkiego. Za to drugie danie – kasza – wcale nie było w niej oszukaństwa. Trzecie danie – ciepła woda z lekkim posmakiem krochmalu i ledwo wyczuwalnym śladem rozpuszczonego cukru. Był to kisiel.
Aresztanckie żołądki wcale nie są zobojętniałe, ich zdolności odczuwania smaku wcale nie zostały przytępione głodem i prymitywnym jedzeniem. Odwrotnie, smakowe wyczulenie aresztanckiego, wygłodzonego żołądka jest wprost niezwykłe. Jakościowa reakcja w żołądku aresztanta nie ustępuje pod względem precyzji żadnemu laboratorium fizycznemu. Żaden „wolny” żołądek nie wykryłby obecności cukru w tym kisielu, który jedliśmy, a raczej pili, w tą kołymską noc, na kopalni „Partyzant”. A nam kisiel wydawał się słodki, nieprzeciętnie słodki – jak cud, i każdy wspominał, że jeszcze istnieje cukier na białym świecie i nawet trafia do aresztanckiego kotła. Jakiż to czarodziej…
Czarodziej był niedaleko. Przyjrzeliśmy się jemu po drugim daniu tego drugiego obiadu.
„Chleb tylko według przydziału – powiedział brygadzista – reszta «ile wlizie»”. – I spojrzał na czarodzieja.
– Tak, tak – odpowiedział czarodziej.
Był to malutki, czyściutki, czarniutki, dobrze domyty człowiek z niepoodmrażaną twarzą.
Nasi naczelnicy, nadzorcy, dziesiętnicy, kierownicy robót, naczelnicy łagrów, konwojenci – wszyscy oni popróbowali już Kołymy, i na każdej, każdej twarzy wypisała ona swe litery, pozostawiła swój ślad, wyryła dodatkowe zmarszczki, na zawsze usadowiła plamy odmrożeń, piętna nie do zmycia – nacechowała swym niezniszczalnym znakiem!
Na różowej twarzy czyściutkiego czarnego człowieczka nie było jeszcze ani jednej plamy, żadnego piętna. Był to nowy starszy wychowawca naszego łagru, który dopiero co przyjechał z kontynentu. Starszy wychowawca przeprowadzał doświadczenie.
Dogadał się z naczelnikiem, wymógł na nim, żeby naruszyć stary kołymski obyczaj – codziennie resztki zupy i kaszy odnoszono zgodnie z dawną tradycją do baraku błatniaków – „to, co najgęstsze z dna” – i rozdawano również w barakach lepszych brygad, ażeby podtrzymać nie te najbardziej wygłodzone, lecz te najmniej głodne brygady, żeby wszystko zamienić na „plan”, wszystko przemienić w złoto – dusze i ciała wszystkich – naczelników, konwojentów i więźniów.
Brygady te – i błatniacy także – przyuczyli się, przywykli liczyć na te resztki. Ale nowy wychowawca nie zgodził się z tym obyczajem i wymógł, żeby resztki jedzenia rozdawać najbardziej głodnym. Wtedy i sumienie się w nich przebudzi.
– Na miejscu sumienia wyrosły im rogi – próbował wmieszać się dziesiętnik, ale wychowawca był nieustępliwy i otrzymał zezwolenie na eksperyment.
Aby go przeprowadzić, wybrano najbardziej wygłodzoną brygadę – naszą.
– Zobaczycie, człowiek podje i z wdzięczności dla państwa będzie lepiej pracować. Czyż można wymagać pracy od tych dochodiagów. Dochodiagi – to pierwsze słowo, z błatniackiego narzecza, którego nauczyłem się na Kołymie. Czy dobrze mówię?
– Dobrze – powiedział naczelnik odcinka, „wolniaszka”, stary kołymianin, który posłał „pod sopkę” niejeden tysiąc ludzi z tej kopalni. Przyszedł podziwiać przebieg „eksperymentu”.
– Tych nierobów, symulantów trzeba żywić przez miesiąc mięsem i czekoladą, przy zupełnym zwolnieniu od pracy. I nawet wtedy nie będą pracować. W ich czaszkach coś się zmieniło na zawsze. To – szlaka, odpady. Dla kopalni większą wartość przedstawia dokarmianie tych, co jeszcze pracują, a nie tych nierobów!
Przy okiennym okienku zaczęto się kłócić i krzyczeć. Wychowawca coś tam z zapałem dowodził. Naczelnik odcinka słuchał z niezadowolonym wyrazem twarzy, a kiedy padło nazwisko Makarenki, machnął na to ręką i odszedł na bok.
Modliliśmy się każdy do swego Boga, sekciarz też – do swojego. Modliliśmy się, żeby nie zamknęli okienka, żeby wychowawca zwyciężył. Aresztancka wola dwudziestu ludzi napięła się – i wychowawca zwyciężył.
Jedliśmy dalej, wcale nie pragnąc rozstania z cudem.
Naczelnik odcinka wyjął zegarek, ale już zawył sygnał – przenikliwy dźwięk łagrowej syreny wzywał nas do pracy.
– No, robociarze – niepewnie wymawiając to niepotrzebne w tym miejscu słowo, powiedział nowy wychowawca. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. Uzyskałem to dla was. Do was należy, aby odpowiedzieć na to pracą, tylko pracą.
– Popracujemy, obywatelu naczelniku – poważnie powiedział były pomocnik prokuratora generalnego ZSRR, podwiązując buszłat brudnym ręcznikiem i dysząc w rękawice, nagrzewając ich wnętrze ciepłym powietrzem.
Drzwi się otworzyły, wpuszczając białą parę, a my wyleźliśmy na mróz, ażeby na całe życie zapamiętać ten sukces – jeżeli komuś będzie dane przeżyć. Wydało nam się, że mróz złagodniał. Ale to było niedługo. Mróz był zbyt wielki, aby nie postawić na swoim.
Doszliśmy do wykopu i usiedli w krąg, czekając na brygadzistę. Siedliśmy w tym samym miejscu, gdzie kiedyś rozpalaliśmy ognisko i grzaliśmy się przy nim, dmuchając na złoty płomień, gdzie przepalaliśmy rękawice, czapki, spodnie, buszłaty, burki, na próżno starając się ogrzać, ratować przed mrozem. Ale ognisko – to było dawno, zdaje się, w zeszłym roku. Tej zimy nie zezwalano robotnikom na grzanie się, grzał się tylko konwojent, poukładał głownie swego ogniska i rozdmuchał płomień. Owinął się kożuchem i usiadł na pniu.
Biała mgła otaczała wykop oświetlony jedynie płomieniem ogniska. Siedzący obok mnie sekciarz wstał i poszedł mimo konwojenta w tę mgłę, do nieba…
– Stój! Stój!
Konwojent