Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Варлам Шаламов
Издательство: PDW
Серия: Historia
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381887113
Скачать книгу
okrwa­wio­nego chleba z brud­nych sina­wych pal­ców, sze­roko otwo­rzył oczy.

      – Kiedy potem? – powie­dział wyraź­nie i jasno. I zamknął oczy.

      Umarł pod wie­czór.

      Ale „spi­sali” go w dwa dni póź­niej – przez dwie doby uda­wało się pomy­sło­wym sąsia­dom otrzy­my­wać chleb za zmar­łego; pod­no­sił on rękę jak mario­netka. Tak więc umarł przed ofi­cjalną datą swej śmierci – wcale zna­czący szcze­gół dla jego przy­szłych bio­gra­fów.

      DZIE­CINNE OBRAZKI

      Wyga­niano nas do pracy, nie posłu­gu­jąc się żad­nymi spi­sami, odli­cza­jąc jedy­nie piątki przy prze­cho­dze­niu przez bramę. Usta­wiano nas zawsze piąt­kami, gdyż bie­gle posłu­gi­wać się tabliczką mno­że­nia potra­fiło bar­dzo nie­wielu kon­wo­jen­tów. Jakie­kol­wiek dzia­ła­nie aryt­me­tyczne, wyko­ny­wane na mro­zie, a przy tym na żywym mate­riale, to sprawa poważna. Miara aresz­tanc­kiej cier­pli­wo­ści może się nagle prze­brać i naczal­stwo brało to pod uwagę.

      Dzi­siaj mie­li­śmy lekką pracę, błatną – piło­wa­nie drzewa na tar­czo­wej pile. Piła wiro­wała, leciutko postu­ku­jąc w sto­jaku. Zwa­la­li­śmy na nią ogromne bier­wiono i z wolna posu­wa­li­śmy je w kie­runku piły. Piła wyda­wała jękliwy głos i zaczy­nała wście­kle war­czeć – jej, podob­nie jak i nam, nie podo­bała się praca na Pół­nocy, ale prze­su­wa­li­śmy pień wciąż do przodu, aż roz­pa­dał się na dwie czę­ści, dwa nie­ocze­ki­wa­nie lek­kie kawałki.

      Trzeci nasz towa­rzysz roz­łu­py­wał drwa cięż­kim nie­bie­ska­wym topo­rem, osa­dzo­nym na dłu­gim, żół­tym sty­li­sku. Grub­sze kloce roz­ku­wał, zaczy­na­jąc od brzegu, a te cień­sze – roz­rą­by­wał jed­nym ude­rze­niem. Ude­rze­nia były słabe – nasz kolega był tak samo głodny jak i my, ale prze­mar­z­nięty modrzew roz­łu­puje się łatwo. Przy­roda na Pół­nocy wcale nie jest pozba­wiona cha­rak­teru – jest w zmo­wie z tymi, co nas tu przy­słali.

      Skoń­czy­li­śmy pracę, poukła­dali drwa i zaczę­li­śmy cze­kać na kon­wój. Wpraw­dzie nasz kon­wo­jent był na miej­scu, grzał się w tym biu­rze, dla któ­rego piło­wa­li­śmy drzewo, ale do domu nale­żało wra­cać w peł­nej para­dzie, całą grupą, która roz­dzie­liła się w mie­ście na mniej­sze.

      Po ukoń­cze­niu pracy nie poszli­śmy się grzać. Już dawno zauwa­ży­li­śmy wielką kupę śmieci w pobliżu płotu – rzecz, którą nie można wzgar­dzić. Oby­dwaj moi towa­rzy­sze zręcz­nie, utar­tym spo­so­bem zba­dali śmiet­nik, zdej­mu­jąc zlo­do­wa­ciałe war­stwy jedna za drugą. Zdo­bycz ich sta­no­wiły kawałki prze­mro­żo­nego chleba, zamar­z­nięta bryłka kotle­tów i porwane męskie skar­pety. Naj­cen­niej­szym zna­le­zi­skiem były oczy­wi­ście skar­pety i żało­wa­łem, że nie przy­pa­dły mi one w udziale. Skar­pety, sza­liki, ręka­wice, koszule, „wolne” spodnie – „cywilne” – to wszystko sta­nowi wielką war­tość dla ludzi noszą­cych przez całe dzie­się­cio­le­cia pań­stwową odzież. Skar­pety można było poce­ro­wać, zała­tać – i jest tytoń, i jest chleb.

      Powo­dze­nie kole­gów nie dawało mi spo­koju. Rów­nież zaczą­łem odła­my­wać za pomocą rąk i nóg róż­no­ko­lo­rowe kawałki zlo­do­wa­cia­łej kupy śmieci; odsu­nąw­szy jakąś szmatę, podobną do ludz­kich kiszek, ujrza­łem po raz pierw­szy od wielu lat – uczniow­ski zeszyt.

      Był to zwy­kły szkolny zeszyt, dzie­cinny zeszyt do rysun­ków.

      Wszyst­kie jego stro­nice były zama­lo­wane far­bami, sta­ran­nie i pra­co­wi­cie. Prze­wra­ca­łem kru­chy od mrozu papier, zaszro­nione, jaskrawe i zimne, naiwne stro­nice. Ja też kie­dyś ryso­wa­łem – jakże to było dawno – usa­do­wiw­szy się koło sied­mio­li­nio­wej naf­to­wej lampy na obia­do­wym stole. Pod doty­kiem cza­ro­dziej­skich pędzel­ków oży­wał mar­twy boha­ter z bajki, jakby spry­skany oży­wia­jącą wodą.

      Akwa­re­lowe farby, podobne do dam­skich guzi­ków, leżały w bia­łym bla­sza­nym pudełku. Iwan-care­wicz galo­po­wał przez jodłowy las na sza­rym wilku. Cho­inki były mniej­sze od wilka. Care­wicz sie­dział na wilku tak, jak Ewen­ko­wie jeż­dżą na reni­fe­rach, doty­ka­jąc pra­wie pię­tami mchu. Dym uno­sił się spi­ralą do góry, a na gra­na­to­wym gwiaź­dzi­stym nie­bie maja­czyły jakieś ptaszki, przy­po­mi­na­jące urzęd­ni­cze znaczki.

      I czym wyraź­niej wspo­mi­na­łem swoje dzie­ciń­stwo, tym bar­dziej sta­wało się jasne, że już się ono nie powtó­rzy, że nawet nie natknę się na jego cień w cudzym dzie­cię­cym zeszy­cie.

      A był to groźny zeszyt.

      Pół­nocne mia­sta budo­wano z drewna, płoty i ściany domów malo­wano jasną ochrą i pędzel mło­dego arty­sty uczci­wie powta­rzał tę barwę wszę­dzie tam, gdzie chłop­czyk chciał mówić o zabu­do­wa­niach ulic, o dziele ludz­kich rąk.

      W zeszy­cie było bar­dzo, bar­dzo wiele pło­tów. Pra­wie na każ­dym rysunku równe, żółte płoty, zwień­czone czar­nymi liniami dru­tów kol­cza­stych, ota­czały ludzi i domy. Żela­zne nici wyko­nane według pań­stwo­wego wzorca pokry­wały wszyst­kie płoty w dzie­cię­cym zeszy­cie.

      Koło pło­tów stali ludzie. Ci ludzie z zeszytu nie byli ani chło­pami, ani robot­ni­kami, ani myśli­wymi – byli to żoł­nie­rze, kon­wo­jenci i war­tow­nicy z kara­bi­nami. Podobne do grzy­bów, chro­niące przed desz­czem budki stały u stóp ogrom­nych wieży straż­ni­czych. A na wie­żach cho­dzili żoł­nie­rze, roz­bły­ski­wały lufy kara­bi­nów.

      Zeszy­cik był nie­wielki, ale chłop­czyk zdo­łał nama­lo­wać w nim wszyst­kie pory roku w swoim rodzin­nym mie­ście.

      Jaskrawa zie­mia, jed­no­staj­nie zie­lona, jak na obra­zach wcze­snego Matisse’a, i sine, sine niebo, świeże, czy­ste i jasne. Zachody i wschody słońca były solid­nie pur­pu­rowe, i nie wyni­kało to z dzie­cię­cej nie­umie­jęt­no­ści znaj­do­wa­nia pół­to­nów, barw­nych przejść czy odkry­wa­nia sekre­tów świa­tło­cie­nia. Nie było też sztuką według recepty Gau­gu­ina, zale­ca­ją­cego malo­wać wszystko to, co wywo­łuje wra­że­nie zie­leni, naj­moc­niej­szym kolo­rem.

      Zesta­wie­nie barw w szkol­nym zeszy­cie bar­dzo praw­dzi­wie odda­wało kolo­ryt nieba na Dale­kiej Pół­nocy, nie­zwy­kle czy­sty i jasny, bez pół­to­nów.

      Przy­po­mnia­łem sobie starą pół­nocną legendę o Bogu, który był jesz­cze dziec­kiem, gdy stwa­rzał Tajgę. Barw było w niej nie­wiele, ale były one po dzie­cin­nemu czy­ste, rysu­nek pro­sty i jasny, a tematy nie­wy­szu­kane.

      Póź­niej, kiedy Bóg wyrósł i stał się doro­słym, nauczył się wyci­nać dzi­waczne wzory liści, wymy­ślił mnó­stwo postaci róż­no­barw­nych pta­ków. Dzie­cięcy świat sprzy­krzył mu się jed­nak i zasy­paw­szy śnie­giem swoje taj­gowe dzieło, odszedł na połu­dnie. Tak mówiła legenda.

      I w zimo­wych rysun­kach dzie­ciak także nie roz­mi­nął się z prawdą. Drzewa były czarne i nagie. To były daur­skie modrze­wie, a nie sosny i cho­iny z mojego dzie­ciń­stwa.

      Odby­wało się pół­nocne polo­wa­nie: