– Kiedy potem? – powiedział wyraźnie i jasno. I zamknął oczy.
Umarł pod wieczór.
Ale „spisali” go w dwa dni później – przez dwie doby udawało się pomysłowym sąsiadom otrzymywać chleb za zmarłego; podnosił on rękę jak marionetka. Tak więc umarł przed oficjalną datą swej śmierci – wcale znaczący szczegół dla jego przyszłych biografów.
DZIECINNE OBRAZKI
Wyganiano nas do pracy, nie posługując się żadnymi spisami, odliczając jedynie piątki przy przechodzeniu przez bramę. Ustawiano nas zawsze piątkami, gdyż biegle posługiwać się tabliczką mnożenia potrafiło bardzo niewielu konwojentów. Jakiekolwiek działanie arytmetyczne, wykonywane na mrozie, a przy tym na żywym materiale, to sprawa poważna. Miara aresztanckiej cierpliwości może się nagle przebrać i naczalstwo brało to pod uwagę.
Dzisiaj mieliśmy lekką pracę, błatną – piłowanie drzewa na tarczowej pile. Piła wirowała, leciutko postukując w stojaku. Zwalaliśmy na nią ogromne bierwiono i z wolna posuwaliśmy je w kierunku piły. Piła wydawała jękliwy głos i zaczynała wściekle warczeć – jej, podobnie jak i nam, nie podobała się praca na Północy, ale przesuwaliśmy pień wciąż do przodu, aż rozpadał się na dwie części, dwa nieoczekiwanie lekkie kawałki.
Trzeci nasz towarzysz rozłupywał drwa ciężkim niebieskawym toporem, osadzonym na długim, żółtym stylisku. Grubsze kloce rozkuwał, zaczynając od brzegu, a te cieńsze – rozrąbywał jednym uderzeniem. Uderzenia były słabe – nasz kolega był tak samo głodny jak i my, ale przemarznięty modrzew rozłupuje się łatwo. Przyroda na Północy wcale nie jest pozbawiona charakteru – jest w zmowie z tymi, co nas tu przysłali.
Skończyliśmy pracę, poukładali drwa i zaczęliśmy czekać na konwój. Wprawdzie nasz konwojent był na miejscu, grzał się w tym biurze, dla którego piłowaliśmy drzewo, ale do domu należało wracać w pełnej paradzie, całą grupą, która rozdzieliła się w mieście na mniejsze.
Po ukończeniu pracy nie poszliśmy się grzać. Już dawno zauważyliśmy wielką kupę śmieci w pobliżu płotu – rzecz, którą nie można wzgardzić. Obydwaj moi towarzysze zręcznie, utartym sposobem zbadali śmietnik, zdejmując zlodowaciałe warstwy jedna za drugą. Zdobycz ich stanowiły kawałki przemrożonego chleba, zamarznięta bryłka kotletów i porwane męskie skarpety. Najcenniejszym znaleziskiem były oczywiście skarpety i żałowałem, że nie przypadły mi one w udziale. Skarpety, szaliki, rękawice, koszule, „wolne” spodnie – „cywilne” – to wszystko stanowi wielką wartość dla ludzi noszących przez całe dziesięciolecia państwową odzież. Skarpety można było pocerować, załatać – i jest tytoń, i jest chleb.
Powodzenie kolegów nie dawało mi spokoju. Również zacząłem odłamywać za pomocą rąk i nóg różnokolorowe kawałki zlodowaciałej kupy śmieci; odsunąwszy jakąś szmatę, podobną do ludzkich kiszek, ujrzałem po raz pierwszy od wielu lat – uczniowski zeszyt.
Był to zwykły szkolny zeszyt, dziecinny zeszyt do rysunków.
Wszystkie jego stronice były zamalowane farbami, starannie i pracowicie. Przewracałem kruchy od mrozu papier, zaszronione, jaskrawe i zimne, naiwne stronice. Ja też kiedyś rysowałem – jakże to było dawno – usadowiwszy się koło siedmioliniowej naftowej lampy na obiadowym stole. Pod dotykiem czarodziejskich pędzelków ożywał martwy bohater z bajki, jakby spryskany ożywiającą wodą.
Akwarelowe farby, podobne do damskich guzików, leżały w białym blaszanym pudełku. Iwan-carewicz galopował przez jodłowy las na szarym wilku. Choinki były mniejsze od wilka. Carewicz siedział na wilku tak, jak Ewenkowie jeżdżą na reniferach, dotykając prawie piętami mchu. Dym unosił się spiralą do góry, a na granatowym gwiaździstym niebie majaczyły jakieś ptaszki, przypominające urzędnicze znaczki.
I czym wyraźniej wspominałem swoje dzieciństwo, tym bardziej stawało się jasne, że już się ono nie powtórzy, że nawet nie natknę się na jego cień w cudzym dziecięcym zeszycie.
A był to groźny zeszyt.
Północne miasta budowano z drewna, płoty i ściany domów malowano jasną ochrą i pędzel młodego artysty uczciwie powtarzał tę barwę wszędzie tam, gdzie chłopczyk chciał mówić o zabudowaniach ulic, o dziele ludzkich rąk.
W zeszycie było bardzo, bardzo wiele płotów. Prawie na każdym rysunku równe, żółte płoty, zwieńczone czarnymi liniami drutów kolczastych, otaczały ludzi i domy. Żelazne nici wykonane według państwowego wzorca pokrywały wszystkie płoty w dziecięcym zeszycie.
Koło płotów stali ludzie. Ci ludzie z zeszytu nie byli ani chłopami, ani robotnikami, ani myśliwymi – byli to żołnierze, konwojenci i wartownicy z karabinami. Podobne do grzybów, chroniące przed deszczem budki stały u stóp ogromnych wieży strażniczych. A na wieżach chodzili żołnierze, rozbłyskiwały lufy karabinów.
Zeszycik był niewielki, ale chłopczyk zdołał namalować w nim wszystkie pory roku w swoim rodzinnym mieście.
Jaskrawa ziemia, jednostajnie zielona, jak na obrazach wczesnego Matisse’a, i sine, sine niebo, świeże, czyste i jasne. Zachody i wschody słońca były solidnie purpurowe, i nie wynikało to z dziecięcej nieumiejętności znajdowania półtonów, barwnych przejść czy odkrywania sekretów światłocienia. Nie było też sztuką według recepty Gauguina, zalecającego malować wszystko to, co wywołuje wrażenie zieleni, najmocniejszym kolorem.
Zestawienie barw w szkolnym zeszycie bardzo prawdziwie oddawało koloryt nieba na Dalekiej Północy, niezwykle czysty i jasny, bez półtonów.
Przypomniałem sobie starą północną legendę o Bogu, który był jeszcze dzieckiem, gdy stwarzał Tajgę. Barw było w niej niewiele, ale były one po dziecinnemu czyste, rysunek prosty i jasny, a tematy niewyszukane.
Później, kiedy Bóg wyrósł i stał się dorosłym, nauczył się wycinać dziwaczne wzory liści, wymyślił mnóstwo postaci różnobarwnych ptaków. Dziecięcy świat sprzykrzył mu się jednak i zasypawszy śniegiem swoje tajgowe dzieło, odszedł na południe. Tak mówiła legenda.
I w zimowych rysunkach dzieciak także nie rozminął się z prawdą. Drzewa były czarne i nagie. To były daurskie modrzewie, a nie sosny i choiny z mojego dzieciństwa.
Odbywało się północne polowanie: