A oto wniosek, do którego zmierzam. Jeśli istnieje na świecie coś stałego, co nie poddaje się takim zmianom kierunku, nie jest to coś, co oni sobie wyobrażają. Nie jest to coś, co majaczy w świetlanej przyszłości, ani coś, co wyniknie z rozwoju typowo współczesnych idei. Nie czeka nas żaden nieskończony świt, coraz jaśniej rozlewający się po niebie. Czekają nas zwyczajne wschody słońca, z których każdy po kolei zakończy się swoją własną nocą; zaś Wiara, jak napisał pan Belloc, to „jedyna latarnia pośród tej nocy, jedyna, jaka może tam być”.
W sercu chrześcijaństwa, w sercu Kościoła, w centrum cywilizacji zwanej katolicką, tu i teraz, a nie w żadnej przyszłości czy ideologii, można znaleźć skrystalizowany zdrowy rozsądek, autentyczne tradycje i racjonalne reformy, podczas gdy nowoczesny człowiek przez pomyłkę szuka ich w nowoczesnych trendach. Stąd właśnie, z tego centrum, będą zawsze pochodzić napomnienia, że miłosierdzie jest zaniedbywane, albo że pamięć ginie. Nie ma sensu oczekiwać takich napomnień od ludzi, którym akurat w bieżącym rozdaniu wpadła w ręce chwilowa władza nad tą niespokojną planetą i jej rozkojarzonymi mieszkańcami. To jest fakt, który odkrywamy gdzieś na samym końcu; dlatego wspominam o nim na początku. Jest pierwszy, nie chronologicznie, lecz pod względem ważności, z faktów, które ja sam odkryłem już po tym, jak przekonała mnie prawda; i gdybym wciąż błąkał się w mroku, ten fakt w obecnej godzinie, kiedy mrok gęstnieje, doprowadziłby mnie do Kościoła.
W tych krótkich szkicach opisuję sześć odrębnych powodów, za sprawą których zostałbym katolikiem, gdybym nie zaliczał się do takich istot ludzkich, które jako jedyne na świecie nie mogą zostać katolikami. Ekscytujące uroki konwersji wciąż są dostępne dla ateistów i satanistów, każdy bowiem może się nawrócić – z wyjątkiem już nawróconego.
Wspomniałem wyżej, że jednym z owych przełomowych momentów, które tak czy inaczej pchnęłyby mnie w kierunku, w którym poszedłem, była chwiejna i zakłamana liberalność osławionego dokumentu, jaki konferencja biskupów anglikańskich w Lambeth ogłosiła na temat zachowania, noszącego osobliwą nazwę kontroli urodzeń24. W kontroli urodzeń chodzi oczywiście o to, żeby zapobiec urodzeniom i nie uprawiać kontroli. Jednak ten konkretny dokument był po prostu zwieńczeniem długotrwałego procesu, pełnego kompromisów i tchórzliwych uników w sprawie seksu. Był ostateczną kapitulacją, poprzedzoną bezustannym wycofywaniem się na coraz słabsze pozycje.
Istnieje pewien historyczny fakt, który dziś wydaje mi się tak jasny i niezbity, że nawet gdybym stracił Wiarę, wciąż bym go dostrzegał. Ma on podobną naturę jak twierdzenia z dziedziny chemii czy geologii, aczkolwiek kryje się w nim tajemnica, podobnie jak w wielu innych niepodważalnych faktach; zaś przedstawia się on następująco: w chwili, gdy Religia zerwała więź z Rzymem, natychmiast zmieniła się wewnętrznie. Zmieniła się całkowicie, do szpiku kości; zmianie uległa jej najgłębsza istota, sama substancja, z której ją uczyniono. Zewnętrzne formy, cechy i przejawy często zostały nietknięte. Religia mogła nadal robić to samo – lecz nie mogła już być tym samym; mogła mówić to samo – lecz to, co mówiło jej ustami, było inne. I rzeczywiście, dokładnie tak wyglądała sprawa w początkach anglikanizmu. Henryk VIII pozostał katolikiem pod każdym względem, jeśli pominąć ten drobny szczegół, że nie był już katolikiem. Pieczołowicie kultywował rytuały, wciąż takie same, co do jednej świeczki, co do jednego ziarna różańca. Akceptował doktryny, łącznie z najmniejszą nawet dedukcją z definicji; akceptował w ogóle wszystko oprócz Rzymu. Lecz w chwili, gdy odrzucił Rzym, jego religia stała się inną religią; innym rodzajem wiary; stała się po prostu czymś innym. Począwszy od tej chwili zaczęła się zmieniać, i ten proces zmian nie zatrzymał się po dziś dzień.
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, choć temat stał się ciut nużący, że zdaniem Nowoczesnych Duchownych takie ciągłe zmiany oznaczają Postęp. Równie dobrze można by twierdzić, że trup jest coraz bardziej pełen życia, bo coraz więcej w nim robactwa, lub że bałwan śnieżny, stopniowo topniejący w kałużę, oczyszcza się ze zbędnych naleciałości. Nie zajmuję się tu jednak teologią. Chodzi mi tylko o to, że w chwilę po śmierci zmarły może wyglądać jakby spał, lecz proces rozkładu już się rozpoczął. Również bałwan, teoretycznie, może wyglądać jak człowiek. Michał Anioł stworzył kiedyś rzeźbę ze śniegu i niewykluczone, że była to idealna kopia którejś z jego rzeźb w marmurze. Lecz śnieg to nie marmur. Bardzo możliwe, że owa śnieżna rzeźba prawie natychmiast zaczęła tajać. A nawet jeśli mróz trzyma długo i mocno, śnieg wciąż ma to do siebie, że roztopi się, gdy nastanie odwilż. Wielu ludziom zdawało się, że protestantyzm wiecznie pozostanie zamrożony w swoim pierwotnym kształcie, co jednak nie zmienia faktu, że istnieje różnica między śniegiem a marmurem, i że marmur nie topnieje.
Tacy właśnie postępowcy zawsze nam każą wierzyć w przyszłość. A przecież jest to dokładnie coś, w co postępowcy wierzyć nie powinni. Postępowiec nie może polegać na swojej wymarzonej Przyszłości, a już na pewno nie na swoich futurystycznych wizjach. Jeśli nie zakreśli granicy, gdzie postępowe przemiany muszą się zatrzymać, przyszłość zmieni kiedyś do niepoznaki jego własne poglądy, łącznie z tym, co było w nich postępowe i tym, co było konserwatywne. To właśnie przydarzyło się Kościołowi anglikańskiemu, założonemu przez Henryka VIII – tego samego Henryka VIII, który niemal we wszystkich kwestiach, potępionych następnie jako przejaw papizmu, bywał bardziej papieski od papieża. Wierzył w przyszłość swojego Kościoła, przekonany, że Kościół ten zawsze zostanie ortodoksyjny, sakramentalny, oparty na kapłanach, rytuałach i tak dalej. Ale czas mijał i okazało się, że jest z tym pewien mały problem: anglikanizm nie mógł sobie ufać; nie mógł na sobie polegać, że zostanie sobą. Nic oprócz Wiary nie może polegać, że zostanie sobą.
I w tym punkcie wracamy do kwestii seksu. Najpierw pozwolę sobie opowiedzieć błahą anegdotkę. Kilka lat przed wojną paru moich kolegów dziennikarzy, wśród których byli zarówno socjaliści, jak torysi, dyskutowało ze mną, pytając, co tak naprawdę rozumiem pod pojęciem Demokracji. Interesowało ich zwłaszcza, czy rzeczywiście myślę, że jest jakiś sens w stworzonej przez Rousseau koncepcji „woli powszechnej”. Odparłem wtedy, że sądzę (i dziś sądzę dalej), że coś takiego może, owszem, istnieć, ale musi być solidniejsze i bardziej jednomyślne niż zwykła większość, z jaką mamy do czynienia w polityce partyjnej. Nawiązując do powiedzenia o „człowieku z ulicy”, powiedziałem, że patrząc przez okno na ulicę, po której idzie obcy człowiek, gotów jestem założyć się o niebagatelną sumę, że ów człowiek coś w danej chwili myśli, ale na pewno nie myśli o bieżących partyjnych sporach. Liberałowie mogą mieć wielką przewagę w parlamencie, co wcale nie znaczy, że on akurat jest liberałem. Statystyki mogą dowodzić, że przeważająca większość Anglików to konserwatyści, ale nie dałbym złamanego grosza, że on jest konserwatystą. Nie wiemy, jakie poglądy polityczne są jego zdaniem słuszne. Za to – powiedziałem – chętnie się założę, że jego zdaniem słuszne jest noszenie ubrań. A moi koledzy socjaliści, którzy kwestionowali demokrację, bynajmniej nie zakwestionowali tych słów; oni również uważali noszenie ubrań za powszechne połączenie rozsądku z cywilizacją i byli zdania, że można w ciemno przypisać ten pogląd kompletnie obcemu człowiekowi, chyba że jest wariatem. I pomyśleć, że to było tak niedawno! Dzisiaj, widząc przechodnia na ulicy, już nie odważyłbym się zakładać, że ten człowiek wierzy w cokolwiek – choćby w noszenie ubrań. Cały kraj jest usiany koloniami nudystów; kioski z prasą pękają w szwach od kolorowych pism, propagujących nudyzm; w gazetach codziennych raz po raz pojawia się jakiś artykulik, wysławiający brązową opaleniznę i śmiałe nowatorstwo tych akurat anarchistycznych osłów. Tylko