Mimo to, dla człowieka z mojego pokolenia ta rewolucja jest ważna bynajmniej nie dlatego, że obaliła dogmat pod tytułem „materia składa się z niepodzielnych atomów”, bo dogmat ten, przy całym swym dogmatyzmie, stanowił przecież tylko podrzędny szczegół. Tak naprawdę rozsypał się inny dogmat – powszechnie przyjęty, wszem i wobec rozgłaszany, szeroko spopularyzowany dogmat, że w dziedzinie religii trzeba zawsze akceptować odkrycia naukowe i konkluzje, do jakich doszła nauka. Jako chłopiec i młody mężczyzna słyszałem te słowa dziesiątki, setki razy, za każdym razem wygłaszane w kategorycznym tonie ultimatum. „Religia musi akceptować odkrycia naukowe!”. I ta właśnie koncepcja, ta potoczna mądrość, upadła na naszych oczach, bo odkrycia naukowe w końcu ją obaliły. Od tej pory, nie ma już w ogóle kwestii, czy trzeba akceptować konkluzje nauki. Dzisiejsi naukowcy wcale tego od nas nie oczekują; ba, sami mają z tym problem. Aby oddać im sprawiedliwość, tłumaczą energicznie, że nauka nie dostarcza żadnych ostatecznych konkluzji, bo stale idzie naprzód. Największe umysły pośród nich ciągle powtarzają, że w nauce nic nie zostaje definitywnie rozstrzygnięte.
Co jest, oczywiście, bardzo mądre i bardzo prawdziwe, i doskonale pasuje do ich domeny, gdzie prawdy stopniowo zmieniają się i dostosowują. Tymczasem jednak wokół toczy się zwyczajne ludzkie życie. Wiktoriańscy agnostycy z nadzieją czekali, aż nauka dostarczy im pewników, pozwalających tym życiem pokierować. Dzisiejsi filozofujący fizycy wcale nie są inni, tyle tylko, że czekają bez żadnej nadziei. Oni akurat znają prawdziwe znaczenie względności. Wiedzą, że ich własne poglądy, które dziś są względnie trafne, jutro mogą się okazać względnie mylne. A w międzyczasie, jak mówię, ludzie potrzebują praktycznych reguł, pozwalających jasno stwierdzić, czy należy spłacać długi albo mordować wrogów. Katolicy nie czekali z tym na oświecenie, które miała jakoby przynieść nauka XIX wieku, i tym bardziej nie będą czekać na oświecenie, którego z pewnością nie przyniesie nauka wieku XX. Jeśli chcemy znaleźć życiowe drogowskazy, wygląda na to, że musimy szukać gdzie indziej.
Ostatnie polityczne wydarzenia w Hiszpanii mają puentę, o której nie wspominają angielskie gazety, i nawet prasa katolicka zanadto jej nie uwypukla. A przecież jest to uderzający przykład, w jaką stronę naprawdę poszedł świat już po tym, kiedy w moim życiu doszło do najważniejszej zmiany przekonania.
Każda opowieść o nawróceniu zawiera paradoks, i pewnie z tego właśnie powodu trudno ją opowiedzieć w sposób, który by wszystkich zadowalał. Nawrócenie z samej swej natury tłumi egotyzm, jednak relacja o nim zawsze musi brzmieć egotycznie. Konwertyta, przynajmniej ten nawracający się na Wiarę katolicką, uznaje za fakt, że istnieje jakaś rzeczywistość, która nie ma nic wspólnego ze względnością. To trochę jakby powiedzieć: „Ta gospoda istnieje naprawdę, chociaż ja nigdy jej nie odnalazłem”, albo: „Mój dom stoi w tej właśnie wiosce, i stałby tam dalej, nawet gdybym nigdy do niego nie dotarł”. Przyznajemy, że coś jest prawdą, istniejącą niezależnie od poszukiwacza prawdy; tym niemniej każdy opis poszukiwania musi być z konieczności autobiografią poszukiwacza – czyli na ogół człowieka, wzbudzającego w innych ludziach nastroje z lekka depresyjne.
Siłą rzeczy, zabrzmi egocentrycznie, jeśli poprzedzę uwagi o Hiszpanii pewnym osobistym wspomnieniem. Przez wiele lat byłem liberałem, w tym sensie, że należałem do Partii Liberalnej. Nadal zresztą jestem liberałem; to tylko Partia Liberalna gdzieś się zapodziała. Liberalizm, tak jak ja go rozumiem, uznaje za swój polityczny ideał równe prawa obywateli i wolność osobistą; a ja wierzę w ten ideał po dziś dzień. Z liberalizmem w formie zorganizowanej miałem do czynienia bardzo długo; przez sporą część życia pisywałem dla dawnego liberalnego dziennika „Daily News”, wiedząc oczywiście, że „Daily News”, słusznie czy niesłusznie, utożsamia wolność polityczną z istnieniem władzy przedstawicielskiej, pochodzącej z wolnych wyborów i reprezentującej społeczeństwo. A potem zerwałem z tym dziennikiem, nad czym nie będę się tu rozwodził; powiem tylko, że o dwóch rzeczach byłem już wówczas przekonany: po pierwsze, że władza pochodząca z wyborów przestała reprezentować wyborców, po drugie, że parlament jest poważnie zagrożony polityczną korupcją. Politycy nie są przedstawicielami ludu, nawet ludu najbardziej hałaśliwego i prostackiego. Nie są demagogami – nie zasługują na to szczytne miano. Nie istnieje żadne szczytne miano, na jakie by zasługiwali; w najlepszym razie można ich nazwać akwizytorami, bo działają na rzecz i ku pożytkowi wielkich prywatnych firm. Jeśli w ogóle coś reprezentują, to zainwestowany kapitał i jego interesy – rzecz, owszem, prostacką, ale z pewnością nie ludową.
Kiedy więc faszyści we Włoszech podnieśli bunt, nie mogłem być wobec nich zupełnie wrogi, bo znałem jak zły szeląg tę obłudną oligarchię, przeciw której się zbuntowali. Lecz nie mogłem również odnieść się do nich z zupełną sympatią, bo naprawdę wierzyłem w ową równość obywateli, w którą politycy udają, że wierzą. Dla celów tego artykułu wystarczy ująć problem bardzo zwięźle. Wszystkie argumenty na rzecz włoskiego faszyzmu da się streścić w dwóch słowach, i są to dwa słowa, których nie ujrzycie w wielkonakładowych gazetach: „tajne stowarzyszenia”. Wszystkie zaś argumenty przeciw włoskiemu faszyzmowi da się streścić jednym słowem, od dawna nie używanym i prawie zapomnianym: „prawowitość”.
Co się tyczy tajnych stowarzyszeń, faszyści mieli słuszny powód, by rozpędzić polityków na cztery wiatry, gdyż umowa społeczna, jaką politycy zawarli z wyborcami została po kryjomu anulowana przez umowy, jakie w tajemnicy zawierali z mafią i niejawnymi, zorganizowanymi grupami nacisku. Co się tyczy prawowitości, faszyzm nigdy nie mógł znaleźć dobrego umocowania, gdyż nie opierał się na autorytecie, a tylko na sile; zaś siła to najsłabsze, co może być. Wszystko, co faszyści mieli na ten temat do powiedzenia, można by streścić w słowach: „Zgoda, nie jesteśmy większością, jesteśmy za to najbardziej dynamiczną i inteligentną mniejszością” – co stanowi świetną zachętę dla dowolnej innej inteligentnej mniejszości, żeby wykazała się jeszcze większym dynamizmem. To zaś może się skończyć taką właśnie anarchią, jakiej faszyzm chciał zapobiec. W porównaniu z tym, monarchia absolutna i demokracja stanowią prawowitą władzę. Nie ma przecież wątpliwości, kto jest najstarszym synem króla ani kto zdobył najwięcej głosów w wyborach, choćby ludzie wybierali mechanicznie i bezmyślnie. Za to walka o władzę między inteligentnymi mniejszościami to dla państwa dość przerażająca perspektywa.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.