Jak wiadomo, żeby esej został uznany przez krytyków za naprawdę piękny, musi być napisany z perspektywy „odczucia” albo przynajmniej utrzymany w takim właśnie delikatnym, wrażliwym duchu. Toteż doskonale zdaję sobie sprawę, że wszystkie moje artykuły prasowe są tylko i wyłącznie artykułami prasowymi, nie esejami. Esej to coś, co pisze się stylem pełnym gracji i wybornie wyważonym. Wątpię, czy umiałbym taki styl imitować, choć mógłbym podjąć próbę. Esej traktuje zazwyczaj o niekontrowersyjnych doświadczeniach, opisywanych z pewnym dystansem. Zaczyna się na przykład tak:
Gdy nastaje poranek i przynosi zmianę, powierzchnia oczka wodnego w moim ogrodzie odbija przeczucie ruchu powietrza, zbyt leciutkiego, by nazwać go falą i tak eterycznego w swej przejrzystości, że przypomina raczej przemieszczającą się pustkę. W oczku wodnym nie ma przynajmniej nic, co zmąciłoby jaśniejącą negację wody; nie przebłyskuje tu żadna z owych mieszczańskich złotych rybek, które przypominają marchewki i jedyne co robią, to pływają za własnymi ogonkami niczym w zaklętym kręgu frustracji, po to chyba, aby ogrodnik w przypływie złego humoru mógł burknąć: „paskudne ryby”. Umysł płynie w przestworzach, unoszony na słabym podmuchu wiatru, zmieniającego kierunek ponad wodą; to ruch bardziej wymykający się percepcji niż cokolwiek, co nazywamy płynnym; nawet dym z mojego wirginijskiego papierosa nie ulatuje ku niebu bardziej niematerialnie. I zaiste, jakżeż fortunnie; dopiero w takim zaciszu patriarchalnej łagodności odczuwa się z całą wyrazistością łagodny posmak tytoniu – jedyny może atrybut rudowłosej kochanki Raleigha, który prawdziwie zasługuje na miano dziewiczego15.
Kiedyś pewnie mógłbym się tego nauczyć, choć raczej nie na kursie korespondencyjnym, ale cóż, tak się składa, że jestem bardzo zajętym człowiekiem. Przyznaję, że sprawy, które mnie absorbują, są dla mnie ważniejsze niż cyzelowanie stylu; myślę też, że moja osoba do tych spraw nie należy. Aby więc oddać sprawiedliwość nie tylko sobie samemu, ale też panu Bernardowi Shaw, panu Bellokowi, panu Menckenowi16 i wielu innym publicystom, toczącym boje na niwie literackiej, muszę stwierdzić, że ta druga stylistyczna metoda – metoda „ma się odczucie” – jest tak naprawdę znacznie bardziej arogancka od naszej. W jednej ze sztuk pana Bernarda Shaw pada opinia, że kto mówi „artysta”, mówi „polemista”. Niewykluczone, że pan Shaw zanadto jest polemistą, żeby być w pełni artystą. Mimo to, będę obstawał, że ten medal ma też drugą stronę: kto mówi „eseista”, mówi „egoista”. Przykro mi, że to aliteracja, prawie rym i coś w rodzaju kalamburu. Jak wiele innych rymów i kalamburów, ten również stwierdza fakt. Gdyż nawet w tej wydumanej próbce stylu eseistycznego i w niezliczonych fragmentach prawdziwych esejów, dużo lepszych i ładniejszych niż moja próbka, można wskazać jedną cechę wspólną. Jeśli zadaję sobie trud, by poinformować czytelników, że palę wirginijskie papierosy, to powód może być tylko jeden: zakładam mianowicie, że moja osoba jest dla czytelników interesująca. Wirginijskie papierosy same w sobie nikogo nie obchodzą.
Lecz jeśli zakrzyknę, jak Christopher Hollis w książce American Heresy, że Wirginia walczyła w dobrej sprawie podczas amerykańskiej wojny domowej, jeśli zagrzmię, jak on, że Ameryka jest dzisiaj zepsuta i na skraju anarchii, ponieważ w rozstrzygającej bitwie ta dobra sprawa przegrała – wówczas nie kieruje mną egotyzm, lecz zaledwie dogmatyzm, czyli coś, co w naszych czasach jest znacznie gorzej widziane. Fakt, że wierzę w Boga może być istotny dla innych ludzi, ponieważ każdy, kto wierzy w Boga, wywiera potencjalny wpływ na innych wierzących, toteż mówienie o tym nie kłóci się ze skromnością. Lecz fakt, że nie wierzę w złote rybki jako ozdobę oczka wodnego, nie może być przecież istotny dla nikogo zgoła, więc skoro o tym wspominam, muszę przyjąć, że są na tym świecie ludzie zainteresowani wszystkim, co tylko ma związek ze mną. I takie właśnie założenie naprawdę przyjmuje rasowy eseista.
Wcale nie twierdzę, że się myli. On przecież także na swój sposób reprezentuje ludzkość, używając w tym celu artystycznej fikcji czy symboliki. Chcę jedynie zauważyć, że skoro roztrząsamy, który typ pisarza jest bardziej zarozumiały, zarozumialstwo efekciarskiego polemisty ani w połowie nie dorasta do zarozumialstwa wykwintnego stylisty. Stylista kameralnie zajmuje się tym, co małe; polemista hałaśliwie zajmuje się tym, co wielkie. Lecz ktoś, kto zawsze patrzy na rzeczy mniejsze niż on sam, patrzy bardziej z góry i przybiera wyraźniejszy ton wyższości, niż ktoś, kto zawsze zajmuje się rzeczami znacznie od siebie większymi. A w każdym razie, ten drugi typ człowieka musi być zaiste bardzo małym człowieczkiem, jeśli nie odczuwa, że te rzeczy nad nim górują.
Zostały już tylko dwa kroki do puenty. Po pierwsze, dogmatyk-polemista jest zawsze po trosze demagogiem. Po drugie, jest zawsze po trosze błaznem. Wcale nie przeczę, że zdarza mu się przesadzić i z demagogią, i z błazenadą; bywa, że jedno i drugie wchodzi mu w krew – lecz nie dlatego, że woli powierzchowne literackie efekty. On po prostu bardzo się angażuje w kwestie fundamentalne. Gdybym miał to zobrazować za pomocą jednej z tych pożałowania godnych gier słownych, nad którymi wszyscy załamujemy ręce, powiedziałbym, że człowiek, który troszczy się o fundamenty domu, chce wyrwać z gnuśności mieszkańców piętra, więc czuje pokusę, żeby trochę ich rozruszać. Interesują go podstawowe fakty; a takim faktem jest istnienie ludzi. Ilekroć popisuje się żartami i gra pod publiczkę, robi to trochę tak, jakby grał dla samych bogów.
I ja jestem dyskutantem-pasjonatem; a więc i ja jestem efekciarzem. Zaledwie przed chwilą posłużyłem się literacką przesadą, bo muszę się przecież bronić, muszę też bronić pana Shawa, oraz (co najbardziej ekscytujące) bronić pana Shawa przed samym panem Shawem. Oczywiście wcale nie myślę, że eseista jest egoistą jako konkretny człowiek. Miło jest poczytać dobry esej, który wyszedł spod pióra pana Maxa Beerbohma, pana E. V. Lucasa czy pana Roberta Lynda; sam czerpię z tych esejów bardzo wiele duchowego pożytku. Ja tylko postuluję, bardzo serio, by eseiści zrozumieli, że nasz rodzaj pisarskiego samookreślenia również ma swoje wymogi, podobnie jak ich własny. Proszę ich, by uwierzyli, że jeśli doprawiamy humorem nasze kazania i przemowy, to z tego prostego powodu, że w przeciwnym razie publiczność puszczałaby je mimo uszu, bo i czemu miałaby nas słuchać, gdyby się choć trochę przy tym nie bawiła? Nasz sposób mówienia wygląda tak, a nie inaczej, gdyż pełni tę samą funkcję, jaką (zdaniem niektórych marzycieli) powinna pełnić mowa – to znaczy, jest czymś, co jedna ludzka istota przekazuje drugiej. Z konieczności łączy się z tym również kolokwialny język i wszystkie inne wady wypowiedzi, która jest autentyczną wypowiedzią, a nie upozowanym monologiem.
Doszedłem do wniosku, że ten ostatni punkt jest zbyt oczywisty, i dlatego tyle osób go nie rozumie. Najoczywistsze, najbardziej elementarne idee w ludzkich dziejach stały się dziś zupełnie niedostrzegalne dla umysłów przyzwyczajonych do wąskich specjalizacji. Na przykład, idea przysiąg i ślubów, należąca do podwalin naszej kultury, nie jest negowana ani dyskutowana – została wymazana z powszechnej świadomości przez ludzi, którzy nie mają najbledszego pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. To samo dotyczy pięknych gestów poświęcenia, bez których człowiek nie jest właściwie człowiekiem; i podobnie wygląda sytuacja, gdy chodzi o postawę ludowego mówcy czy pieśniarza, mającego z ludźmi żywy, bezpośredni kontakt.
To pomieszanie i niezrozumienie pojęć ma również wpływ na temat, o którym tu mówimy, co próbowałem już kiedyś zasugerować, pisząc dla „London Mercury” artykuł pod tytułem „Prawdziwe zło koterii i klik”. Jakiś recenzent w piśmie „American Bookman” z miejsca uznał, że chodzi mi tylko o zło stare i konwencjonalne; wbił sobie do głowy, że narzekam po prostu na układy w świecie literackim, więc dał mi odpór, twierdząc, że Arystofanes i Eurypides