Jest to ilustracja ważna i dobra, bo te świeckie teorie zostały przetestowane w praktyce, i teraz już widać, czemu Kościół odrzucił je obie. Widać też, że koncepcja rozwodu podlegała zmianom, aż w końcu stała się czymś całkowicie innym niż na początku, niezgodnym z intencjami nawet tych, którzy pierwsi ją lansowali. Dzisiaj już sprawy posunęły się tak daleko, że trzeba wczuć się w odmienną umysłowość, bo inaczej nie zrozumiemy, jakim cudem ktoś mógł uważać, że rozwód mieści się w wiktoriańskim pojęciu cnoty; a tak właśnie uważało wielu cnotliwych wiktorian. Lecz tolerowali rozwody jedynie pod warunkiem, że stanowiły wyjątek; nigdy by nie tolerowali wielu współczesnych rozwiązań społecznych. Moi rodzice, na przykład, nie byli ani ortodoksyjnymi purytanami, ani wyznawcami Kościoła Wysokiego25; byli uniwersalistami, zbliżonymi do unitarian, więc ich religię można śmiało uznać za wyjątkowo liberalną i niedogmatyczną, co nie zmienia faktu, że na kontrolę urodzeń patrzyliby jak na dzieciobójstwo. Gdy chodziło o rozwody, tacy liberalni protestanci mieli wyważone, centrowe poglądy, które w skrócie wyglądały następująco: normalną koniecznością i obowiązkiem wszystkich żonatych i zamężnych osób jest dochowanie wierności i przysięgi małżeńskiej; należy tego wymagać od wszystkich ludzi, tak jak wymaga się zwykłej uczciwości czy innej cnoty; mimo to, w pewnych nadzwyczajnych i skrajnych wypadkach rozwód powinien być dopuszczalny. Jeśli pominąć mistyczną doktrynę Sakramentu, trzeba przyznać, że opinia ta wydawała się kompromisowa i zupełnie rozsądna, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wiktorianie z całą pewnością nie zamierzali szerzyć anarchicznego rozprzężenia obyczajów. Lecz Kościół katolicki, stojąc praktycznie sam przeciw wszystkim, przewidział, że do takiego rozprzężenia dojdzie – i Kościół katolicki przewidział trafnie.
Każdy, kto ma oczy w głowie, obojętne jakie ma w tej głowie idee, patrząc na dzisiejszy świat musi widzieć, że cała społeczna natura małżeństwa uległa zasadniczej zmianie; podobnie jak społeczna natura angielskiego chrześcijaństwa uległa zmianie wraz z rozwodem Henryka VIII. W obu wypadkach formy zewnętrzne przetrwały jeszcze przez pewien czas i częściowo wciąż trwają. Niektórzy rozwodnicy, którzy najzupełniej legalnie mogą zawrzeć drugie cywilne małżeństwo, skarżą się i lamentują, bo nie mogą wziąć drugiego ślubu kościelnego. Uważają widocznie kościół za osobliwe miejsce, gdzie można jednocześnie złożyć i złamać tę samą przysięgę. Zaś anglikański biskup Londynu, po którym wszyscy się spodziewali, że stanie po stronie Sakramentu, uległ niedawno takiemu żądaniu, uzasadniając to tym, że chodziło o wyjątkowy wypadek. Całkiem jakby wśród ludzi istniały jakieś inne wypadki! Gdybym aż do tej pory zwlekał z odejściem od anglikanizmu, po tej decyzji z pewnością odskoczyłbym od niego jak oparzony.
Jednak dużo ważniejszy problem to zmiana społecznej atmosfery. Cała masa normalnych osób decyduje się dzisiaj na ślub już z myślą, że jeśli coś pójdzie źle, to się rozwiodą. W chwili, gdy ta myśl się pojawia, protestancki kompromis znika jak zdmuchnięty. Niewinnemu, szczeremu mężczyźnie epoki wiktoriańskiej do głowy by nie przyszło, żeby przed ślubem ze swą wybranką rozważać, czy się z nią kiedyś rozwiedzie. Równie dobrze mógłby rozważać, czy ją kiedyś zamorduje. Plany rozwodowe nie należały w tamtych czasach do zwyczajowych uroków miesiąca miodowego. Cała psychologiczna strona małżeństwa zmieniła się nie do poznania; marmur stał się lodem, a lód stopniał z piorunującą szybkością. Kościół miał zatem rację, nie zgadzając się na żadne wyjątki. Świat dopuścił wyjątek – i wyjątek stał się regułą.
Jak już powiedziałem, chwiejne i niczego nie rozstrzygające rozstrzygnięcie w sprawie kontroli urodzeń stanowiło jedynie końcowy efekt tego długiego procesu psucia intelektu. Nie ma potrzeby szczegółowo go omawiać; powiem tylko, że sytuacja rozwija się identycznie jak w wypadku rozwodów. Ludzie proponują dziś łatwą ucieczkę od zwykłych ludzkich kłopotów i normalnej odpowiedzialności, włączając w to również odpowiedzialność rządzących za zapewnienie sprawiedliwych warunków ekonomicznych i lepszego wynagrodzenia dla najuboższych, co jest rzeczą trudną. Pomysł zakłada, że z tej łatwej ucieczki od czasu do czasu skorzysta niezbyt wiele osób, więc skala kontroli urodzeń okaże się umiarkowana. Niestety, jest znacznie bardziej prawdopodobne, że będzie to robić dowolna liczba osób na skalę tak dowolną, że nie sposób jej nawet przewidzieć.
Aż dziw, że postępowcy tego nie rozumieją. Przecież ich pisarze i myśliciele nie patrzą już na ludzką naturę z optymizmem, jak kiedyś Rousseau; ba, odnoszą się do niej z większym pesymizmem niż my, katolicy. Biorąc pod uwagę, w jaki sposób opisuje rodzaj ludzki taki chociażby pan Aldous Huxley, mocno wątpię, aby udzielił on innej niż my odpowiedzi na następująco sformułowane pytanie: „Łatwo rozwiązać problem biedy, unikając rodzenia dzieci; ale istnieje też drugie, bardzo trudne wyjście, czyli przebudowa całego systemu społecznego i ciężka praca, może nawet walka, żeby stworzyć nowy, lepszy system. Jak pan myśli, którą drogę prawdopodobnie wybiorą ludzie, o jakich pan pisze?”.
Nie martwią mnie jednak przeciwnicy tacy jak pan Huxley, atakujący z otwartą przyłbicą. Bardziej mnie niepokoją ci, na których kiedyś liczyłem, że będą bronić tego kraju chrześcijańskich ołtarzy. Kto jak kto, ale oni muszą wiedzieć, że wróg, stojący u naszych granic, nie zna kompromisu, lecz grozi totalnym zniszczeniem. A oni zdradzili, otwierając mu drogę.
Następne, co zrobiłoby ze mnie katolika, gdybym już nim nie był, to osobliwe wypadki wokół nowej liturgii anglikańskiej26. Dzięki nim ujrzałem taką stronę rzeczywistości, o jakiej przedtem nie miałem pojęcia. Okazało się, że naprawdę istnieje jakiś Kościół Anglii, a ściślej biorąc, istnieje taka Anglia, która wyobraża sobie, że posiada i kontroluje jakiś Kościół. Lecz ów Kościół nie był tym Kościołem, do którego kiedyś myślałem, że należę, czyli grupą kulturalnych, szczerych zapaleńców, utrzymujących, że ich wiara jest tak naprawdę katolicka i powszechna. Był dużo rozleglejszy i bardziej rozmyty, a stali za nim ludzie, którzy w nic specjalnie nie wierzyli, co wcale nie przeszkadzało im twierdzić, że są protestantami. Najgorsze, że ci ludzie, niezależnie od tego, czy popierali protestantyzm, czy też demonstracyjnie obnosili się ze swoim ateizmem, mieli niezachwiane przeświadczenie, że są właścicielami Kościoła anglikańskiego i jeśli tylko najdzie ich ochota mogą go zmienić w cokolwiek zechcą, choćby w świątynię mormonów. W tej sytuacji ja na pewno nie mogłem dłużej pozostawać ich własnością.
Żeby zrozumieć, co było stawką w tym sporze, trzeba powiedzieć parę słów o anglikańskim Modlitewniku. Księga Porządku Służby Bożej to arcydzieło protestantyzmu. Zasługuje na to miano bardziej jeszcze niż poezja Miltona. Jest największym atutem i atrakcją religii anglikańskiej, jedynym jej magnesem i talizmanem, który fascynuje nawet ludzi nie będących anglikanami; stanowi odpowiednik gotyckich katedr, które fascynują ludzi nie będących katolikami. Mogę, jak sądzę, powiedzieć w imieniu własnym i wielu innych konwertytów, że jedyne, co budzi pewną nostalgię, i romantyczny żal, i cień tęsknoty za domem u kogoś, kto przecież znalazł dom w katolicyzmie, to właśnie rytm Cranmerowej prozy.
Wszystkie inne rzekome przewagi protestantyzmu, obojętne w jakim jego odłamie, okazują się fikcją. Powiedzcie katolickiemu konwertycie, że utracił wolność, a parsknie