Kiedy niedawno znów czytałem Stevensonowski szkic o trapistach, niekoniecznie pełen świadomej niechęci, zawarty w Travels with a Donkey, mógłbym przysiąc, że autor padł ofiarą mimowolnego skojarzenia między słowem „trapista” a słowem trap, które po angielsku oznacza „pułapkę”. Trapiści są dla Stevensona ludźmi schwytanymi w potrzask; oznajmia zatem z ulgą, niczym ktoś, kto uciekł i zmylił pogonie, że on, chwała Bogu, jest wolny; może wędrować, mieć nadzieję i kochać. Logicznie biorąc, wynikałoby z tego, że próbowano go uwięzić w klasztornych murach. Ależ by się mnisi zdumieli tym pomysłem! Stevenson zapomniał, że oni też mogli wędrować, kochać i robić, co im się żywnie podobało, na przykład zamieszkać w klasztorze trapistów, i że wybrali się do klasztoru dokładnie tak samo, jak on wybrał się na wędrówkę po francuskich górach. Załóżmy, że jakiś poczciwy angielski mieszczuch, usłyszawszy o podróży Stevensona, skonstatował z ulgą: „Chwała Bogu, ja jestem wolny. Mogę zjeść porządny obiad, leniuchować w fotelu i spać w wygodnym łóżku”. Stevenson pewnie by odparł, że i on mógł to robić, tylko że wolał zrobić coś innego. Nigdy jednak nie dostrzegł analogii między wyprawą w góry a wyprawą do klasztoru. Jak małe dziecko przestraszone przez wytwór własnej wyobraźni, on też poczuł irracjonalny lęk – lęk, jaki wzbudziły starodawne nazwy i zwykłe skojarzenia. Myślę, że serce w nim struchlało przed straszliwym kalamburem La Trappe10.
Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę taką niepowagę, która wyskakuje na powierzchnię jak bąbelki, od takiej, która zalega pod powierzchnią jak gnijący szlam. Ciskanie we wroga niemądrymi kalamburami nie wyrządzi mu większej krzywdy. Jest oczywiste, że takie fajerwerki miotają tylko snopy iskier, a nie prawdziwy groźny ogień. Owszem, kalambur stanowi zagranie pod publiczkę, ale nawet publiczka wie, że to tylko zagranie. Za to ktoś, kto ciągle przykleja do przeciwnika skojarzenia z niedobrymi słowami, nigdy nie używając synonimów brzmiących nieco lepiej, w rzeczywistości zatruwa własny umysł. Nie uświadamia sobie, że jest pod wpływem brzmienia słów; nie zdaje sobie sprawy, że te podobieństwa to po prostu rodzaj kalamburu. Zawsze opisze socjalistę jako bolszewika, bo angielskie słowo bolshie ma pogłos słowa boshy, oznaczającego „bezsensowny”. Nazwie kogoś radykałem, bo rad- w słowie radical kojarzy się z cad, oznaczającym „chama”. Takie nieprzyjemne dźwiękowe skojarzenia ciągle słychać w przezwiskach, jakie Anglicy nadają cudzoziemcom, począwszy od XVII wieku, kiedy przezwaliśmy irlandzkich żołnierzy raparysami, aż do czasów, kiedy już bez takiej zawziętości przezwaliśmy Amerykanów jankesami11. Nie chodzi o to, że ich krytykujemy; to nie problem. Jeżeli jednak człowiek mówi o jankesach coś, czego nie powiedziałby, mówiąc o Amerykanach, nawet tych z Północy, to pozwala, żeby jego poczucie sprawiedliwości i rzeczywistości zostało nadwerężone przez same tylko dźwięki – te blade cienie kalamburu. Gdzieś w podświadomości słowo Yank miesza mu się ze słowem swank. Jeśli mówi o żabojadach bardziej lekceważąco niż o Francuzach, to znaczy, że skojarzenie z żabą wpływa na jego osąd, tak jak skojarzenie z psem wpływa na osąd ludzi lekceważących dogmaty.
Moim zdaniem nie ma większego znaczenia, jak często posługujemy się grami słownymi, opartymi na kalamburach, werbalnych podobieństwach, rymach czy echolaliach, póki jest to jawna, otwarta zabawa samymi tylko dźwiękami. Dopiero gdy takie zbieżności są ukryte, stają się groźne dla umysłu – a ci wyszukani styliści właśnie je ukrywają. I wtedy się okazuje, że marksistowska świadomość klasowa jest jeszcze gorsza, gdy przejawia się jako marksistowska podświadomość klasowa, zaś akademicki obiektywizm, głośno deklarowany przez profesorów i wykładowców, roztacza stęchły odór uprzedzeń zamiecionych pod dywan. W porównaniu z tym, świadoma żonglerka kalamburami to rodzaj sportu, opartego za zasadach fair play.
Ponieważ trochę niezręcznie byłoby mi używać samego siebie w charakterze przykładu, posłużę się w tym celu kimś znacznie wybitniejszym, kto pod tym względem ma taki sam literacki temperament jak ja, mianowicie panem Bernardem Shaw. Swego czasu bardzo modne było porównywanie Shawa z Szekspirem, co też, nawiasem mówiąc, wzięło się przypuszczalnie z aliteracyjnego skojarzenia. Obu autorów wciąż zestawiano ze sobą, choć niebezpiecznie byłoby zasugerować panu Shaw, że naśladuje Szekspira12, i z paru powodów trudno by poinformować Szekspira, że naśladuje Shawa. W rzeczy samej, jedno z nielicznych rzeczywistych podobieństw między nimi polega na tym, że obaj pasjami lubią robić takie akurat żarty, jakie mogliby sobie darować. Kiedy Poloniusz mówi, że był Juliuszem Cezarem, a Brutus zabił go na Kapitolu, Szekspir wkłada Hamletowi w usta odpowiedź: „Brutus postąpił brutalnie, zabijając na Kapitolu tak kapitalne cielę”13. Mocno wątpię, czy Szekspir uważał te dwa kalambury za perły celnego, wybornego dowcipu; byłby w tym poglądzie raczej odosobniony. Uważał po prostu, że dla opowiadanej przez niego historii jest ważne, aby Hamlet w tym akurat momencie zareagował jakąś kpiarską uwagą, oraz że tak właśnie wyglądałaby kpiarska uwaga w wykonaniu Hamleta. W sztukach Shawa postacie dowcipkują wcale nie lepiej, co służy podobnym celom. Lecz takie niepoważne wybryki językowe są stosowane tylko przez bardzo poważnych ludzi; a pan Bernard Shaw jest bardzo poważnym człowiekiem. On naprawdę chce coś powiedzieć. On naprawdę ma coś do powiedzenia. Jeśli jakiś krytyk, subtelny stylista, znajdzie się kiedykolwiek w tej osobliwej sytuacji, odkryje, skąd biorą się pokusy niepowagi.
Pan Shaw jest niepoważny, ponieważ jest poważny – i ta sprzeczność ma sens. Człowiek w rodzaju pana Shawa działa w konkretnym celu. Zamierza skłonić innych ludzi, żeby słuchali tego, co im mówi; i dlatego musi być zabawny. Ktoś, kto po prostu sam chce się zabawić, nie potrzebuje bawić innych. A ktoś, kto jest perfekcyjnym, wyszlifowanym do połysku stylistą, zazwyczaj nie bawi nikogo.
Narosło wiele nieporozumień, jeśli chodzi o podejście do moralności, wykazywane przez te dwa typy pisarzy, zwłaszcza gdy rozumiemy moralność tak jak dawniej ją rozumiano, czyli w powiązaniu z osobistą skromnością. Większość ludzi, którzy słyszą jego grzmiące krotochwile, uzna, że pan Bernard Shaw jest egocentrykiem. Sam pan Shaw jeszcze to potwierdzi, opowiadając o swym egocentryzmie tonem apodyktycznym i wojowniczym. Ja zaś, równie apodyktycznie i wojowniczo, zaprzeczę. On wcale taki nie jest. To nie pierwszy raz, kiedy obaj się spieramy z niejaką zgryźliwością. Osobiście uważam, że pobudzanie pana Shawa do krewkiej irytacji to słuszny i potrzebny obywatelski obowiązek, a najskuteczniejszy chyba sposób, żeby go zirytować, to stwierdzić (jak ja twierdzę), że pod tym akurat względem pan Shaw jest dziedzicem odwiecznej tradycji, którą dziś mało kto sobie uświadamia – tradycji chrześcijańskiej pokory. Jest niczym zakonnik-kaznodzieja, wygłaszający kazanie w ulicznym slangu; jest niczym misjonarz, wplatający do swych kazań anegdoty, a nawet dowcipy, bo liczy się dla niego misja, nie on sam. Nie ma znaczenia, że pan Shaw tak często zaczyna wypowiedź od własnego „ja”, czyli od czasownika w pierwszej osobie liczby pojedynczej. W ten sam sposób zaczyna się też Credo Nicejskie – zaraz jednak przechodzi do ważniejszych czasowników i ważniejszych osób.