Równie mocno przyciąga piękno, które też zapewne leży poza rozumem. Anglikańska Litania, muzykalność i magia wspaniałego szesnastowiecznego stylu – oto, co naprawdę wabi człowieka jak syreni zew, kusząc, by dał krok wstecz ku anglikanizmowi; w ten sam sposób działali pewnie Wergiliusz i rzymscy poeci na poganina, który przyjął chrzest w czasach wczesnego chrześcijaństwa. Tyle tylko, że będąc rzymskim katolikiem, a przez to racjonalistą, człowiek oczywiście zostaje tam, gdzie jest, gdyż nikt rozsądny nie zapomni o wszystkim po prostu dlatego, że jego adwersarze kilkaset lat temu pisali pięknym stylem, który dzisiaj zresztą kompletnie zatracili. Anglikanie już nie potrafią odtworzyć tej magii; nikt nie potrafi. Nowoczesne modlitwy, anglikańskie chyba nawet bardziej niż inne, są skażone dziennikarskim żargonem. A podniosła proza Modlitewnika idzie nimi krok w krok, jak szydercze echo. Konferencje biskupów publikują modlitwy w rodzaju: „Pokieruj nas, Panie, ku rozwiązaniu obecnych problemów społecznych” – a w tle głuchym jękiem odzywa się wielka księga dawnych czasów: „wszyscy wy zrozpaczeni i uciśnieni…”. Pierwsi anglikanie prosili Boga o pokój i szczęście, prawdę i sprawiedliwość. Najnowsi anglikanie, i nie tylko oni, nabrali koszmarnego nawyku, by prosić o poprawę relacji międzynarodowych – i w żaden sposób nie da się ich powstrzymać.
Czemu jednak stary protestancki Modlitewnik, niczym najwspanialsza poezja, dzierży taką władzę nad sercem i duchem człowieka? Nie chodzi tylko o język, wolny od dziennikarskich manieryzmów. Powód jest znacznie głębszy. Modlitewnik ma styl, tradycję, religię; stworzyli go katolicy, którzy zostali apostatami. Jego moc nie płynie z faktu, że był pierwszą w Anglii księgą protestancką, ale z faktu, że był ostatnią w Anglii księgą katolicką. I jeśli przyjrzeć się detalom jego prozy, łatwo tego dowieść. Najbardziej poruszające fragmenty Modlitewnika to właśnie te, które najmniej przesiąkły atmosferą anglikanizmu. Dotykają ludzkiej duszy, więcej, przeszywają duszę dreszczem, bo mówią rzeczy, jakie protestanci dawno już mówić przestali, a usłyszeć je można wyłącznie od katolików. Czytelnik, który zna się choć trochę na literaturze, umie poznać, kiedy styl osiąga najwznioślejsze loty. Modlitewnik przemawia najmocniej i najpiękniej zawsze wtedy, gdy chce oznajmić z wielką siłą coś, co my, katolicy, wciąż jeszcze powtarzamy, choć z trudem i słabym głosem, lecz czego nikt oprócz nas w ogóle nie zamierza powiedzieć.
Przypomnijcie sobie najlepsze literacko fragmenty Księgi Porządku Służby Bożej, a zobaczycie, że dotyczą one tych zwłaszcza duchowych tematów, które wydają się dzisiaj dziwne i straszne, a już z pewnością nie są powszechnie akceptowane jako oczywistość. „W godzinie śmierci naszej i w Dniu Sądu”… Kto dzisiaj mówi o godzinie śmierci? Kto mówi o Dniu Sądu? Tylko gromadka klechów w wytartych sutannach z misji włoskiej w Londynie. Przecież nie anglikański dziekan Bumblebury, który jest, ach, jakże nowoczesny i otwarty, chociaż należy do Kościoła Wysokiego. I nie ten czarujący modny pastor z kościoła św. Ethelbalda, który należy do Kościoła Wysokiego, a jednak jest, ach, jakże nowoczesny i otwarty. A już na pewno nie wikary z jego parafii, który wcale nie kryje, że woli Kościół Niski. Można by czytać Modlitewnik strona po stronie, i wszędzie ten sam duch inspiruje ten sam styl. „A gdy nadejdzie ostatnia godzina, nie dozwól nam, mimo wszelakich udręk śmierci, odłączyć się od Ciebie”. Ach, to człowieka bierze – jak rzekł zgodnie z prawdą o tym właśnie fragmencie Modlitewnika (a w każdym razie, rzekł coś podobnego) lord Peter Wimsey w jednym z kryminałów panny Dorothy Sayers, autorki, która podobnie jak lord Peter ma rozległą wiedzę nie tylko o truciznach, i która doskonale rozumie historyczne korzenie swego bohatera. Lecz czy słyszeliście kiedyś, aby wikary, który dopiero co rozegrał partię krykieta, albo pastor uśmiechający się pod brytyjską flagą na zjeździe konserwatystów, napomknął o tym niebezpieczeństwie ostatniej godziny; o tym, że można odłączyć się od Boga pośród udręk śmierci? A fe; cóż za chorobliwe ponuractwo. Całkiem jak w dewocyjnych książkach tych śniadych brudasów z Hiszpanii czy Włoch. Doprawdy, jakież to papistowskie.
Dawni anglo-katolicy, wówczas moi przyjaciele, z których wielu nadal jest moimi przyjaciółmi, muszą chyba przyznać, że w naszych czasach religia uległa spłyceniu i sprostaczeniu głównie dlatego, że jej oficjalne podejście stało się pozytywne i optymistyczne. Choć większość z nich nie zaraziła się prymitywną formą tego optymizmu, nie zaprzeczą, jak przypuszczam, że właśnie optymizm jest w wielkim stopniu obowiązującym stanowiskiem ich Kościoła, i że rozpowszechnił się on szeroko. Ja jednak przeżyłem szok, gdy odkryłem, jak bardzo jest obowiązujący i jak szeroko się rozpowszechnił. Ponieważ ta niewielka myśląca mniejszość, z którą się stykałem, była dla mnie ważna, uznałem ją za dużo ważniejszą, niż była naprawdę. A tymczasem na zewnątrz, poza tym kręgiem ludzi, cała Anglia dostała się w ręce ariańskich i pelagiańskich demagogów28, takich jak dziekan Ingę i biskup Bames, zaś pewien nurt protestantyzmu, sprowadzający się wyłącznie do negowania Rzymu, wciąż mógł roznosić w drobny pył wszystkich swych oponentów.
Gdy chodzi o Modlitewnik, rozniósł ich doszczętnie. Decyzja w sprawie dwóch wersji nowej liturgii, a w gruncie rzeczy dwóch nowych, alternatywnych liturgii, nie została podjęta w imieniu Kościoła przez klerykałów czy dewotów, ani przez anglikańską kongregację. O wszystkim zdecydowała zbieranina polityków, ateistów, agnostyków, kościelnych dysydentów i parsów, czyli przysięgłych wrogów tego Kościoła, i każdego w ogóle Kościoła, którzy przypadkiem byli akurat posłami do parlamentu29. A jeśli ich dzieło zasługuje na jakieś historyczne motto, jeśli można je ująć w słowa donioślejsze niż nagłówek prasowy, to nie przyświecało mu hasło Ecclesia Anglicana, ani Via Media, ani żadne podobne, lecz hasło Cuius Regio Eius Religio, czyli jak oddać Cezarowi to, co należy do Boga. Oto podsumowanie całych dziejów anglikanizmu.
Żeby pokazać kontrast między stylem ludzi, którzy przez tysiąc czterysta lat byli katolikami, a stylem tych, którzy przez czterysta lat byli protestantami, wspomnę tu o jednym incydentalnym zdarzeniu. Otóż, pewna protestancka organizacja dała w prezencie wszystkim owym ateistom i tym podobnym, którzy zagłosowali zgodnie z wolą odłamu protestanckiego, wielką czarną Biblię lub wielki Modlitewnik, czy może jedno i drugie, przyozdobione na okładce nie krzyżem, lecz zdjęciem Parlamentu. In hoc signo vinces. Krzyż lub krucyfiks, zdaniem tych protestantów, byłby czystym bałwochwalstwem, lecz Parlament, gdzie przelicza się partyjne fundusze i sprzedaje tytuły szlacheckie – oto świątynia, gdzie zamieszkują bogowie Izraela30…
Wiadomo, że świat idzie naprzód, oświata się szerzy i coraz mniej jest analfabetów; przypuszczam, że to dobrze. Lecz owe cztery stulecia silnej protestanckiej Anglii zaczęły się od Księgi Porządku Służby Bożej, w której Anglicy, pomimo zdrady i paniki Cranmera, pomimo tego, że odrywali się właśnie od Rzymu i reszty chrześcijaństwa, umieli językiem subtelnym i wzniosłym wyrazić autentyczne chrześcijańskie emocje: „Przez Twą najdroższą śmierć i pogrzeb Twój, przez Twe chwalebne zmartwychwstanie i wniebowstąpienie, i przybycie Ducha Świętego…”. Na początku tych czterech stuleci tak właśnie mówią ludzie, którzy wciąż, instynktownie i z przyzwyczajenia, mają katolicką umysłowość. A później protestancka cywilizacja stopniowo ewoluuje, edukacja staje