Katolik, albo człowiek odczuwający coraz większą inklinację do katolicyzmu, mógł odnieść się do tego faktu na trzy sposoby. Mógł powiedzieć, że owszem, świat idzie w tym właśnie kierunku i tym gorzej dla świata, bo im dalej zajdzie, w tym mroczniejsze miejsce trafi. Mógł zauważyć, zgodnie z prawdą, że taki czysto świecki postęp w ogóle nie ma wpływu na sprawy duchowe. Żaden republikanin, choćby najbardziej idealny, nie zdoła porzucić ani człowieczego obyczaju umierania, ani też obyczaju rozmyślania, czy ktoś, kto umarł jest zupełnie martwy. Demokracja nie zaspokoi wszystkich ludzkich pragnień, nawet jeśli oczyści się ze zła do tego stopnia, że zaspokoi wszystkie pragnienia demokratów. Wreszcie, człowiek mógł oprzeć się na doświadczeniu historycznym i cierpliwie oczekiwać, aż nadejdzie czas, kiedy wszelkie bieżące waśnie między Kościołem a Republiką skończą się rzeczywistym rozumnym pojednaniem, które pogodzi prawdy obu stron, na tej zasadzie, jak święty Tomasz z Akwinu pogodził filozofię Arystotelesa z religią Augustyna. Kroki w tym kierunku zostały poczynione, co widać po ostatnich wypowiedziach papieża. Mniejsza jednak, czy Kościół zdoła zakończyć tę akurat waśń ze światem; rzecz w tym, że wszyscy byli przekonani, że waśń z demokracją jest waśnią ze światem. Krótko mówiąc, katolik miał trzy wyjścia: mógł odrzucać obecny postęp; mógł utrzymywać, że jego wiara i ten postęp nie mają ze sobą nic wspólnego; mógł twierdzić, że w obrębie jego wiary znajdzie się miejsce i dla tego postępu. Wszyscy jednak zakładali, że obecny postęp będzie też postępem przyszłych pokoleń.
A potem nadeszły zdumiewające dni sądu, osobliwe znaki Apokalipsy – najpierw wielka wojna światowa, potem paradoks faszyzmu we Włoszech, wreszcie karykatura faszyzmu w Niemczech. I znienacka – jak by to ujęło Stowarzyszenie Prasy Racjonalistycznej – ludzki umysł dał wielki krok naprzód, krusząc okowy przebrzmiałych wierzeń. Nie miało to nic wspólnego z tym, czy ludzie uważali te nowe ideologie za dobre czy złe. Należy koniecznie zrozumieć, że ta zmiana dotknęła kwestii bardziej fundamentalnych niż aprobata lub dezaprobata dla konkretnych obozów politycznych. Ktoś mógł sądzić, jak ja, że alianci mieli słuszność, tocząc wojnę; ktoś mógł uważać, że przejęcie władzy przez Mussoliniego było usprawiedliwione albo nawet, że dojście Hitlera do władzy przyniosło wiele pozytywnych skutków, podczas gdy ktoś inny mógł być wręcz przeciwnego zdania i postrzegać całą tę epokę wojen jako równię pochyłą, prowadzącą do upadku w krwawą dzicz, poczynając od pierwszego rekruta, wstępującego do armii Kitchenera, a kończąc na bandycie unurzanym w krwi Dolfussa20. Lecz wszystkie te zwaśnione figury poruszają się już na tle odmiennego mentalnego krajobrazu; tak odmiennego, jakby przeszło trzęsienie ziemi.
Dzisiaj zrozumieliśmy, że wielki pochód ludzkości może nagle zrobić w tył zwrot i ruszyć z powrotem po własnych śladach; że postęp może zacząć postępować – albo łudzić się, że postępuje – w kierunku przeciwnym niż ten, który mu wskazywano przez poprzednie stulecia. Postęp może nie tylko zatracić, ale z lekceważeniem odrzucić wszystko, o co walczyli niegdyś jego założyciele i w co jego pierwsi wyznawcy najżarliwiej wierzyli. Może odbudować to, co zostało zburzone; więcej, może odtworzyć wyłącznie to, co wskutek poprzedniej fali postępu ludzie musieli z płaczem zostawić lub czego nie czuli się na siłach wybronić. I nagle okaże się, że świat znowu jest w ruchu – lecz zmierza już w inną stronę.
Tak też wygląda obecna droga postępu, zakładając, że postęp w ogóle kroczy po jakiejś drodze. Ale rzecz w tym, że drogi nie ma. Katolik zapewne powinien widzieć to od początku, jednak wielu katolików dostrzegło to dopiero pod sam koniec, a i to jak w olśnieniu. Nie istnieje żadna droga, którą by podążał świat. Nigdy nie istniała. Świat donikąd nie podąża, przynajmniej w takim sensie, jak wydawało się dawnym optymistycznym postępowcom czy nawet dawnym pesymistycznym reakcjonistom. Świat nie stanie się Nowym Wspaniałym Światem, który pan Aldous Huxley opisuje z obrzydzeniem, i tak samo nie stanie się Nową Utopią, którą w błogim rozanieleniu opisuje pan H. G. Wells. Świat jest dokładnie taki, jakim widzieli go prorocy i święci. Nie robi się ani jednoznacznie lepszy, ani jednoznacznie gorszy, bo jedyne, co robi, to przechyla się raz w tę stronę, raz w inną. Pozostawiony samemu sobie, nie ruszy się z miejsca, choć przy wsparciu autentycznych reformatorów, słusznej religii czy prawidłowego światopoglądu może stać się lepszy pod wieloma względami, czasem nawet na całkiem długi czas. Ale sam w sobie nie jest postępowy, a zmiany, które samoistnie w nim zachodzą, nie są żadnym ukierunkowanym procesem; są to jedynie mody, które przemijają i znikają w zapomnieniu. Życie jako takie nie jest drabiną – jest huśtawką.
Otóż, Kościół zasadniczo głosił to od zawsze, i przez ostatnie czterysta lat był za to coraz bardziej pogardzany. A przecież wcale nie twierdził, że krzywdy, które wyrządzono, albo błędy, które popełniono, muszą i powinny zostać bez naprawienia. Kościół nie twierdził, że społeczeństwo nie może lub nie powinno stać się szczęśliwsze, ani że nie warto mu pomagać w sprawach świeckich i materialnych, ani że sposób bycia nie powinien złagodnieć, ani że wygody nie powinny się upowszechniać, ani że okrucieństwa nie powinny zanikać. Twierdził tylko, że żadne społeczne osiągnięcia, nawet większy komfort i mniejsza krwiożerczość, nie zostają osiągnięte raz na zawsze, więc nie można liczyć, że okażą się stałe, całkiem jakby w społeczeństwie działał nieodwracalny trend ku coraz większej bezgrzeszności. Wszystko to jest tylko zbiorowym nastrojem, prawdopodobnie dobrym, być może przejściowym, i niewykluczone, że w następnej kolejności zapanuje inny, gorszy nastrój. Nie wolno nienawidzić ludzkości, ani gardzić ludzkością, ani odmawiać ludzkości wszelkiej pomocy; ale nie wolno też mieć do ludzkości zaufania, w tym sensie, że skłonności ludzkiej natury w każdej chwili mogą się zwrócić w złą stronę i błędem jest ufać, że nigdy do tego nie dojdzie. „Nie pokładajcie ufności w książętach, ani w człowieku, u którego nie ma wybawienia”21.
Na tym właśnie opiera się praktyczne podejście do polityki. Bądźcie rojalistami, proszę bardzo (a wiele przemawia, i wielu agituje, za bardziej osobową władzą, która byłaby osobiście odpowiedzialna); wypróbujcie monarchię, jeśli myślicie, że będzie lepsza, lecz nigdy jej nie ufajcie, bo monarcha jest tylko człowiekiem i nie okaże się nikim więcej. Bądźcie demokratami, jeśli taka wasza wola (co do mnie, dalej uważam, że demokracja to najbardziej wspaniałomyślny i w swej istocie najbardziej chrześcijański ideał polityczny); okazujcie wiarę w człowieczeństwo, wyzwalajcie uciemiężoną ludzkość lub w dowolnej innej formie stosujcie zasadę, że ludzie są równi; lecz za grosz nie ufajcie ani tej wyzwolonej ludzkości, ani żadnemu śmiertelnikowi. Tak, człowiek jest obrazem Boga, ozdobą i zaszczytem świata, najwybitniejszym spośród zwierząt22, ma jednak pewną nieznaczną skazę: nie wolno mu ufać. Jeśli utożsamicie go z jakimś ideałem, który waszym zdaniem stanowi sedno ludzkiej natury lub jedyny cel ludzkiego życia, nadejdzie chwila, gdy nagle ujrzycie w nim zdrajcę.
W ten właśnie sposób, jako zdrajcę, postrzegają go dzisiaj wszystkie te liberalne, oświecone i opiniotwórcze środowiska, które już dawno zdecydowały, w jaką stronę ma zmierzać świat, krocząc drogą pokoju i postępu. W takich liberalnych środowiskach obracają się panowie Wells i Webb23, amerykańscy pacyfiści lub uczeni reformatorzy społeczni z Cambridge. Większość z nich może dziś tylko mamrotać pod nosem,