Powiedziała, że jeśli za bardzo się nie myli, to nadciągnie wiatr ze wschodu, będzie więc mogła popłynąć do wsi, dowiedzieć się, co się stało, sprowadzić pomoc… On powtarzał to obce słowo niczym echo poranka, a jej wydało się teraz, że brzmi to jak „mama”.
Pochwyciła jego spojrzenie, pokazała na siebie i powiedziała: „Ingrid”. Kiwnął głową i popatrzył na zabandażowaną dłoń. Zaczekała, aż znów podniesie głowę, wtedy pokazała na niego i spytała, jak mu na imię. Przyłożył biały tłumoczek do piersi i rzekł: „Aleksander”. Ingrid powtórzyła: „Aleksander”, uśmiechnęła się i jeszcze raz powiedziała: „Ingrid”, „Ingrid i Aleksander”, jakby chciała potwierdzić coś niezaprzeczalnego, potem wstała, rozpuściła w gorącej wodzie galaretkę porzeczkową i postawiła przed nim kubek. Patrzyła, jak mężczyzna z trudem chwyta go w dwa kikuty, pije i wyciera usta bandażem, i jak jeszcze raz powtarza: „Ingrid” z wielką powagą, a także to słowo, które w jej przekonaniu musiało znaczyć „mama”.
„Aleksander”, powiedziała Ingrid.
Oznajmiła też, że obie jego ręce wydobrzeją, że będzie mógł je wykorzystywać, przynajmniej do niektórych rzeczy.
Nic nie rozumiejąc, rozejrzał się dookoła.
Powtórzyła. Kiwnął głową, wpatrzony w szybę przypominającą cienką warstwę lodu. Ingrid ugotowała więcej ryby z ziemniakami i nakarmiła go, kiedy pokazał, że nie jest w stanie utrzymać łyżki. Sama też zjadła, potem wyjęła młynek do kawy, umieściła go między kolanami i po raz pierwszy zobaczyła na tej pięknej twarzy cień uśmiechu – przywołany zapachem cennej kawy w kuchni i odgłosem młynka. Ingrid nigdy nie widziała bielszych zębów. Przypomniał jej się mundur, który Aleksander miał wciągnięty na łachmany, zaczęła mu zadawać kolejne pytania, których nie rozumiał.
Nagabywała go, chcąc zmusić, żeby się odezwał. Wymamrotał kilka słów, nie brzmiały jak niemieckie. Spytała, skąd pochodzi i ile ma lat. W odpowiedzi usłyszała inne słowa, które również się powtarzały, zdecydowała więc, że muszą znaczyć: „nie rozumiem”.
To, że nosił niemiecki mundur, mogło mieć wiele przyczyn. Na przykład jakich?
Wstała, wsypała kawę do dzbanka, zaczekała, aż fusy uniosą się niczym bańka gazu nad czarnym bagniskiem, a kiedy bańka pękła, dwa razy stuknęła mocno dzbankiem o fajerkę i nalała do dwóch kubków, ale jednego wcale nie postawiła przed nim. Własny podniosła do ust, napiła się, a z Aleksandra nie spuszczała wzroku, kiedy pytała, czy chciałby kawy, i słuchała odpowiedzi.
– Da, spasiba.
Chwyciła kubek i jeszcze raz spytała, czy chce kawy; sprawiał wrażenie zirytowanego i udręczonego, kiedy powtarzał te same dwa słowa i dodawał jeszcze jakieś zdanie, które również nie brzmiało z niemiecka.
Przysunęła mu kubek.
Położył białe tłumoczki na stole, żeby go chwycić – i przewrócił kubek. Ingrid przeprosiła, wytarła i jeszcze raz nalała mu kawy, potem wsunęła się na ławę za jego plecy, tak że musiał się o nią oprzeć, i wtedy przyłożyła mu kubek do ust. Odwrócił głowę, patrząc na nią ze zdumieniem. Siorbiąc, wciągnął kilka kropli, a ona czuła ciężar ciała mężczyzny i ani odrobiny tego straszliwego smrodu. Siedzieli tak, wsłuchani w swoje nierówne oddechy, jakby do tej pory nie była kobietą, i po raz pierwszy pozwoliła, by dotarła do niej przytłaczająca świadomość, że istnieje też inna wyspa.
8
Nadciągnął wiatr ze wschodu, rozpogodziło się. Ale Ingrid nie popłynęła do wsi. Obeszła wyspę z nożem fińskim i ze starymi żaglami ojca, kierując się stadami ptaków, i znalazła kolejne bezimienne tłumoki, zmaltretowane, oślizgłe worki, mieszczące kiedyś w sobie życie i namiętność, z kobaltowoniebieskim szlamem w szeroko otwartych oczodołach wielkości zaciśniętych pięści, gąbczaste ciasto o barwie drożdży i kości zzieleniałe od morza i soli, zgniłe mięso, algi i śluzice.
Przykryła zwłoki, obłożyła płótno kamieniami, wyprawiła się w daleką drogę na północ po krypę, zaciągnęła je do nowej przystani i wydźwignęła z wody, nie zastanawiając się, czy robi to, aby uwolnić wyspę od potwora z morza, czy dlatego, że wszelka śmierć domaga się czegoś, czego po prostu należy usłuchać.
Miała ze sobą strzelbę, w regularnych odstępach czasu składała wiosła i oddawała strzał, stado ptaków eksplodowało, wznosiło się ku chmurom jak grzyb, po czym znów opadało, spowijając Ingrid, łódź i to, co ciągnęła na holu, w nieprzeniknione masy dźwięków i skrzydeł – ale teraz przynajmniej wiatr porywał huk wystrzałów na morze.
Wróciła do domu, rozebrała się, ubranie spaliła i myła się długo, bez skrępowania, wystawiona na czarne spojrzenie, którym już wczoraj, a może dzień wcześniej poczuła się trafiona jak żadnym innym i którego, jak już wiedziała, nigdy nie będzie miała dość, to ono dawało jej moc, nigdy nie czuła się silniejsza.
Przygotowała posiłek, zjedli, ona – siedząc na krześle i tęskniąc za ławą i za jego ciałem. Ugotowała kawę, pili ją, oboje pogrążeni w milczeniu, aż w końcu Ingrid wstała i poszła na poddasze, gdzie wyciągnęła jakieś ubrania, stare rzeczy ojca, które zaczęła mu przymierzać, jej palce na jego ciele, wyglądał w nich jak chłopiec pokładowy, rybak, szyper, wieśniak i pionier, osadnik.
Śmiali się cicho, on pokazywał na siebie i mówił: „Aleksander”, potem na nią i mówił: „Ingrid”, nie miał dość tych słów, ona także. Potem znów go rozebrała i przytrzymując za jego nieuszkodzone, białe jak marmur stopy, obcięła mu paznokcie, myła go długo, powoli, a każde mówiło przy tym swoim językiem i rozumieli nawzajem każde słowo.
Przed zapadnięciem ciemności zrobiła kolejną rundę ze strzelbą i z kawałkami żagla. Znalazła to, co znalazła, wróciła do domu, spaliła następny zestaw ubrań i znów stanęła przed nim naga, szorując każdy kawałeczek ciała. Umyła głowę i opłukała się w kolejnych wodach, rozczesała włosy i je zaplotła, a on nie odzywał się ani słowem i nie odrywał od niej oczu; po jedzeniu poleciła, żeby wstał i spróbował się przejść, czy może chodzić, zrobić kilka kroków?
Podniósł się niepewnie i z trudem doczłapał do okna, potem w stronę spiżarni, w końcu się odwrócił i zaczął się wykrzywiać, czemu towarzyszył bezgłośny śmiech, później spojrzał na swoje bose stopy. Podszedł do drzwi prowadzących do sieni i z powrotem do okna, wpatrzony we własne odbicie, nagle się cofnął, odwrócił i spojrzał na nią z taką rozpaczą, że wstała, ujęła go za zabandażowaną rękę, poprowadziła na korytarz, a potem dalej po schodach do Sali Północnej i położyła się razem z nim już na resztę życia.
9
Ingrid przygotowała kryjówkę w komórce, do której drzwi zlewały się z boazerią w Sali Południowej, przypominała gniazdo wyścielone puchem. Ponieważ Aleksander mógł już pewnie stawiać kroki, wyprowadzała go po ciemku na dwór, a kiedy siedział w wychodku, czekała i słuchała, jak mówi przez otwarte drzwi. Chodzili na południe przez ogrody, nie odzywając się do siebie, ale słyszała, że on płacze. Wskazywała ręką na niebo i zorzę polarną, na chorobliwe kaskady tęcz o niewłaściwej porze roku, wymawiała nazwy czarnych jak atrament gór na stałym lądzie, uczyła go słów oznaczających wodę, wiatr, śnieg i trawę, której nie było, wodorosty, ryby, kota…
Któregoś wieczoru zabrała go do stodoły, ściągnęła końską derkę ze zmarłego i spytała, kto to jest – wcześniej rozpostarła na nim mundur.
Nie patrząc na skuloną mumię, dwa razy mruknął: „Aleksander”. Spojrzała na niego