Białe morze. Roy Jacobsen. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Roy Jacobsen
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788366381797
Скачать книгу
więc mężczyzna wkrótce miał się znaleźć na suchym lądzie i pozostać na nim aż do chwili, gdy kolejny przypływ porwie go i poniesie dalej, ku chmarze rozwrzeszczanych harpii, które będą nurkować z nieba i rozszarpywać brązową postać.

      Ingrid ruszyła na północ w stronę szopy na łodzie i uświadomiła sobie, że już dwukrotnie była w stodole, raz sprawdzić puch, a drugi raz po wełnę – również tam zobaczyła coś, nie rozumiejąc, co to oznacza, poza tym wychodziła z domu już nie wiadomo ile razy, ale nie zaglądała do ogrodu z krzewami owocowymi, nigdy nie zapuszczali się tam zimą, zresztą komu przyszłoby do głowy obchodzenie domu?

      Pobiegła obok rusztowania, przez bagno, zawahała się, nim otworzyła drzwi na ganek, weszła do środka i skamieniała we własnym domu, czując krew pulsującą w uszach, potem zaczęła biegać z izby do izby, zatrzymywała się i znów wybiegała, a później obeszła dom i pod świeżym śniegiem zobaczyła ledwie widoczne ślady, jakby ktoś przez ogród i dalej po podjeździe do stodoły ciągnął worek.

      Zbliżyła się do drzwi i stwierdziła, że są zaryglowane od środka, okrążyła budynek, weszła do obory i przypomniała sobie, że widziała krople wody na schodach, pomyślała wtedy, że pewnie dach przecieka, wspięła się na stryszek na siano i w słabym świetle dostrzegła parę nóg wystających spod starych owczych skór. Energicznym ruchem odsunęła je na bok i ujrzała mężczyznę w średnim wieku, łysego, z sinoczarnym zarostem na wychudzonej, bladej, jakby pobielonej wapnem twarzy. Mężczyzna był martwy, ktoś jednak zamknął mu oczy i złożył ręce na piersi; zmarły wyglądał tak, jakby się modlił na leżąco.

      Weszła głębiej, pod dwoma workami puchu i starą derką dla konia znalazła jeszcze jednego. Ściągnęła z niego to okrycie i zobaczyła, że jest ubrany w takie same brązowe szmaty, wypchane takimi samymi kłębkami wełny drzewnej sterczącej z rękawów i dziur, a na to wszystko ma założony mundur z dystynkcjami i trójkątnymi naszywkami, niemiecki mundur; również ten człowiek miał zapadnięte policzki, był łysy i wychudzony, ale nie miał zarostu, był na to za młody, no i żył.

      6

      Ingrid uklękła i potrząsnęła mężczyzną. Nie zareagował. W rozdarciu nogawki spodni wysoko na prawym udzie ziała głęboka rana, jej nabrzmiałe brzegi wyglądały jak grube, sine wargi. Ingrid przycisnęła do nich palce, ujrzała żywą krew i usłyszała odległy jęk. Jedna ręka wyglądała jak spalona w ognisku, ale większość palców się zachowała, u drugiej, również poczerniałej, brakowało paznokci.

      Ingrid wycisnęła z munduru kilka kropli i spróbowała ich. To nie była słona woda, na wyspie musiała zatem znajdować się obca łódź, przypuszczalnie w jedynym miejscu, w którym nie szukała – przy ruinach w Karvika. Zawsze bała się ruin w Karvika.

      Udało jej się posadzić rannego, przykucnęła i obejmując go od tyłu, zacisnęła ręce na jego piersi, zauważyła przy tym, że jest zaskakująco lekki, pociągnęła go do drzwi stodoły, odryglowała je i przez ogród zawlokła mężczyznę do kuchni, tam udało jej się umieścić go na ławie i okryć kocami.

      Sięgnęła po czerpak przy wiadrze, podparła mężczyznę i zwilżyła mu spierzchnięte wargi. Rzucał się z jękiem. Wcisnęła mu pod głowę poduszkę, potem przyniosła lejek i wlewała w niego wodę, aż mu się ulało i podniósł osmalone powieki, próbując bronić się rękami.

      Podsunęła czerpak pod oszalałe oczy.

      Skinął głową, wypił kilka kropli, zakasłał i uniósł okaleczone dłonie, jakby chciał im się przyjrzeć, a jednocześnie je pokazać – jej albo Bogu. Łzy spływały po twarzy z czarnych oczodołów czarnymi jak sadza strumykami, które w gładkich młodych rysach nie potrafiły odnaleźć łożyska, przez co mężczyzna wyglądał tak, jakby nigdy nie był człowiekiem i nigdy nie mógł się nim stać.

      Ingrid ujęła tę rękę, w której brakowało jedynie paznokci, i siedziała, trzymając ją tak, wpatrzona przed siebie, aż w pewnej chwili zarejestrowała błagalne drżenie, jakby szykował się na śmierć. Zaczęła wtedy szarpać bezwładnym ciałem, krzycząc: „Nie, nie!”, sięgnęła po czerpak i wmusiła w niego więcej wody, znów wywołując odruch wymiotny, który go niszczył, hańbił, zmieniał w jęczące niemowlę, a smród roznoszący się po nagrzanej kuchni stał się w końcu nieznośny.

      Wstała i poszła do spiżarni, stanęła sztywno przed rzędem półek z konserwami i dżemami, wreszcie sięgnęła po słoik galaretki porzeczkowej i rozpuściła jego zawartość w kubku gorącej wody, a potem, oddychając przez usta, zaczęła wmuszać w mężczyznę tę rzadką czerwoną zupę. Kasłał, pluł, musiał przełykać, żeby się nie zachłysnąć, pociągnął kilka łyków, znów je zwrócił, ale przyjmował kolejne maleńkie porcje, Ingrid liczyła, ile udało mu się zatrzymać w sobie, zanim zemdlał.

      Postawiła kubek na stole i wytarła twarz swetrem, usłyszała podwójny szloch, swój własny, a potem głośno powiedziała do ścian, że to się nie dzieje naprawdę, po czym upewniwszy się jeszcze raz, że on oddycha, wyszła na zadymkę i zaczęła wpatrywać się w ciemność.

      Tylko po to, by przyznać, że innego wyjścia nie ma.

      Zeszła na slip i spuściła krypę na wodę, za północnym cyplem wiatr powiał jej w twarz, musiała więc schować się za skałami Barrøy, przedarła się przez spienione bałwany na południe do sieci i wreszcie wiatr przyniósł odgłosy ptaków krążących nad Moroszkową Wyspą.

      Z wielkim wysiłkiem pokonała cieśninę, wyskoczyła na brzeg, łódź kołysała się na wodzie, uderzając o kamienie. Ingrid owinęła cumę wokół nadgarstka, chwyciła wiosło i zaczęła nim wywijać dookoła, rozganiając rozwrzeszczane stado. Zwłoki objawiły się z sinoczarną jamą w miejscu twarzy i brzuchem otwartym aż do kręgosłupa jak u wypatroszonego dorsza, z obgryzionymi kośćmi dłoni i nogami przypominającymi spalone drewno. Ingrid wrzuciła wiosła z powrotem do łodzi, udało jej się odczepić trupa od haka i przesunąć w pas wodorostów, ale nie na pokład. Obwiązała więc cumą jego udo, wskoczyła do krypy i pociągnęła go za sobą przez chmarę ptaków, coraz bardziej dziko nurkujących nad kilwaterem. Ale teraz płynęła z wiatrem, więc poszło szybko i pod osłoną nowej przystani mogła odwiązać cumę od dziobu, wejść na keję, przymocować linę do haka dźwigu i wyciągnąć mężczyznę nad lustro wody, wisiał jak na szubienicy.

      Orzeł z białą głową przysiadł obok niej na kei niczym zwierzę domowe, zamierzyła się na niego nogą, odsunął się, lekko kołysząc, jeszcze raz go kopnęła z krzykiem, ale wtedy korba wysunęła jej się z ręki, uchwyciła ją jednak i umocowała, złapała tyczkę i zaczęła jak szalona wymierzać ciosy wielkiemu ptakowi, który leniwie odszedł na bok. Podbiegła z powrotem do dźwigu i kręcąc korbą, podciągnęła trupa do samej góry, przeniosła go na kamienny pomost, otworzyła drzwi przystani, wciągnęła zwłoki do środka i odkryła, że jedna nogawka spodni jest pusta.

      Zamknęła drzwi, krzyknęła na ptaki, które skrzecząc, obsiadły pomost, dźwig i dach, weszła do krypy i powiosłowała z powrotem do szopy na łodzie, dopiero tam zorientowała się, że płacze, i to już od wyjścia z domu.

      Wytarła twarz przemoczonym na wskroś swetrem i ruszyła pod górę, znów zagłębiła się w smród wypełniający jej kuchnię jak intensywny swąd i zobaczyła, że kubek z galaretką porzeczkową jest pusty.

      Zerwała z siebie sweter, zawiązała chustkę tak, żeby zasłaniała jej twarz, odsunęła koce i zaczęła rozbierać mężczyznę.

      Pod mundurem te same brązowe łachmany, kłębki wełny drzewnej i nieokreślonej szarej masy, podobnej do rozpadającego się papieru. Ściągała to z niego jak skórę złuszczającą się ze spalonych na słońcu pleców, materiał, sadzę, pleśń, a to, co ściągnęła, ciskała w ogień, o mało nie zaduszając płomieni. Dołożyła więcej drewna, temperatura zaczęła