Z koszem w ręku wbiegła pod górę, pozapalała lampy w kuchni i w paradnej, napaliła w piecu, dopiero wtedy poszła na poddasze, wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do komórki, trzymając przed sobą kota jak tarczę.
Aleksander, powalony nagłym wtargnięciem światła, opadł jak worek. Ingrid stała, nic nie mówiąc. Wyciągnął ręce po kota, powiedział: „koszka” i uśmiechnął się, pocierając nosem o maleńki koci nosek.
Ingrid spytała, czy jest Niemcem, deutsch…
Nie zrozumiał.
Zaczęła krzyczeć, że to transport żołnierzy niemieckich został zbombardowany, zauważyła, że zdjął bandaż z jednej ręki, musiał użyć zębów, w każdym razie skóra się odradzała, paznokcie przypominały maleńkie różowe muszelki.
Krzyczała coś, czego sama nie rozumiała, w końcu zbiegła na dół, wypadła z domu i wciągnęła łódź do szopy, wniosła skrzynkę z zakupami i usiadła w kuchni, żeby rozgorączkowanymi dłońmi zrobić jeden rządek sieci, zawiesiła ją w otworze w suficie. Kot wspiął się po siatce kilka stóp do góry i zawisł na pazurze, potem zlazł, usiadł i miaucząc, uderzał w siatkę łapkami, a Aleksander uśmiechnął się do niej pytająco – czy naprawdę miał na imię Aleksander?
Ingrid weszła na piętro i spuściła siatkę, kot wbił w nią pazury, wciągnęła go na górę, rozejrzał się po Sali Północnej, zniosła go z powrotem do kuchni, znów weszła na górę i powtórzyła ćwiczenie. Aleksander z uznaniem klasnął bezgłośnie, gdy kot wreszcie pojął, że dostał drabinę.
Ingrid oświadczyła, że będzie miał na imię Koszka.
Aleksander ją poprawił, dwukrotnie powtórzył to słowo, a gdy wreszcie udało jej się prawidłowo je wymówić, dwa razy powiedział: „Tak, tak”.
Ale Ingrid się nie uśmiechała.
Zapytała, czy jest Niemcem, czy Rosjaninem.
Objął ją, a jej przed oczami znów stanęło małe jajko i za duża łyżka, zaczęła krzyczeć i walić w niego pięściami. Przewrócił ją na ławę i usiadł na niej, mówiąc coś w języku zupełnie nieprzypominającym niemieckiego. Potem zaczął śpiewać piosenkę dla dzieci, która też nie brzmiała jak niemiecka, położył się przy niej i oddychał jej prosto do ucha, aż w końcu ich oddechy się wyrównały i żadne już nic nie mówiło.
Ingrid wbiła palce w krótkie czarne włosy, wąchała, nie czując żadnego innego zapachu oprócz mydła, pocałowała go i poleciła, żeby przyniósł drewno, bo ona nie ma siły, jest martwa, czy on rozumie, co znaczy martwa?
Uśmiechnął się, wciągnął koszulę, wyszedł, wrócił z drewnem i torfem, jakby był stąd, i rozpalił w piecu, jakby był stąd, bez względu na to, kim był naprawdę, a potem stał i patrzył na nią, jaśniejący wspaniały posąg młodego mężczyzny, tak piękny, że Ingrid musiała odwrócić wzrok.
Później powiedział coś, co uznała za pytanie. Skinęła głową.
Zaczął szykować jedzenie, nucąc tę samą piosenkę dla dzieci, zagniótł ciasto i rozwałkował je na krążki wielkości talerza, umieścił na nich kawałki zimnej gotowanej ryby i masło, po złożeniu poukładał jak grube ciastka na blasze, którą wsunął do pieca.
Położył się przy Ingrid i pozwolił, by robiła z nim, co chciała, a po kuchni roznosił się obcy zapach.
Zjedli w milczeniu, a potem poszli na górę i spali ze sobą aż do chwili, gdy pierwszy poryw sztormu uderzył w południową ścianę.
Ingrid przez łzy stwierdziła, że teraz nie muszą wstawać, bo nikt nie przypłynie.
Spali i leżeli przez cały następny dzień i przez kolejną noc, słuchali wiatru, wstawali, żeby coś zjeść i pobawić się z kotem, sztorm zmusił ich do krzyku również wtedy, gdy należało mówić szeptem.
Kiedy pogoda się uspokoiła, Ingrid spytała go, czy umie naprawić zegar.
Odparł, że tak, i spytał, czy ma narzędzia.
Powiedziała, że już mu je pokazywała, nie pamięta?
Spojrzał na nią zdziwiony.
Powtórzyła: „narzędzia” i wyjaśniła, gdzie są. Z zapałem i śmiechem pokiwał głową, owinął się kołdrą, zszedł na dół i nie wracał.
Wtedy wstała również Ingrid i zeszła sprawdzić, co on robi. Stał nagi w kuchni z kołdrą wokół stóp i wieszał zegar na gwoździu wbitym w zachodnią ścianę, pociągnął ciężarki na łańcuchach i znieruchomiał, dopóki przez cichnący wiatr nie przedarło się tykanie. Wskazówki pokazywały za piętnaście dziewiąta, ale była noc. Odwrócił się z taką miną, jakby chciał spytać, na którą ma je ustawić. Ingrid powiedziała, że mają zostać tak, jak są. Potem wrócili na górę i nikt nie przypłynął.
10
Istnieje wiele sposobów wiosłowania, ale on nie znał żadnego. Z irytacją wywijał wiosłami, rzemieniami i dulkami, a Ingrid, usadowiona na baranicy rozłożonej na rufie, tylko się z niego śmiała. Tłumaczyła, wskazując na szkiery i wyspy, które dawało się dostrzec w mroku. Usiłował się poprawiać, czekał na słowa uznania jak dziecko, a ona go chwaliła, myśląc sobie, że on jest dzieckiem i że z każdym dniem staje się coraz piękniejszy, a to wprost nie do wytrzymania.
Poprosiła, żeby popłynął przez cieśninę do Gęsiej Wyspy i dalej na południe od strony otwartego morza, gdzie fale stawały się coraz większe. Palce Aleksandra okazały się za krótkie, tylko uderzał wiosłami w grzbiety fal. Zamienili się miejscami, Ingrid powiosłowała naokoło wyspy do szczeliny w skale, gdzie był naturalny port, przycumowała łódź do pniaka wyrzuconego przez morze i oświadczyła Aleksandrowi, że chce mu coś pokazać. Brodząc w chrzęszczących, przysypanych śniegiem wodorostach, przeszli na lekko obniżony teren, gdzie mieszkańcy Barrøy swego czasu urządzili nowe pastwisko – stała tam szopa na siano. Ingrid otworzyła drzwi i kazała mu wejść do środka. Usiedli na starym sianie, kurzącym przy dotknięciu, i słuchali morza. Powiedziała, że pogoda się teraz uspokoi, więc prędzej czy później ktoś się zjawi, a wtedy ta szopa musi stać się jego kryjówką, rozumiał to słowo. „To inna wyspa”, dodała, „oni będą mieli ze sobą psy”, i to także zrozumiał.
Słuchali morza.
Położył rękę na jej udzie i przemówił nowym głosem, wyglądało to na zwierzenia albo przestrogi, ożywił się, zaczął gestykulować, objął ją i uścisnął, chcąc coś zilustrować, a Ingrid cieszyła się, że nie zna słów, które pozwoliłyby jej spytać, ile on ma lat. Chwyciła go za okaleczoną dłoń, przycisnęła ją do twarzy i pozwoliła mu mówić. Teraz przypominało to raczej przekonywanie, a ona cieszyła się, że i tego nie rozumie; był bliski odzyskania sił, odnalezienia czegoś, o czym zapomniał, co – jak sądził – zniknęło, a ją ogarnęła nowa słabość, początek mroku, którego, jak wiedziała, nie wytrzyma, życia bez niego.
W powrotnej drodze zmusiła go do wiosłowania, sama usiadła tak, by mogła potajemnie płakać. I tak zauważył. Wciągnął wiosła do łodzi i znieruchomiał. Potem położył jej dłonie na ramionach. Wtuliła policzek w jego rękawicę, ale się nie odwróciła. Milczała. Dryfowali. W końcu znów zaczął wiosłować.
Następnego dnia wieczorem wypłynęli ponownie. Ingrid nauczyła go obchodzić się z jukse, przyrządem do łowienia na kilka haczyków, chwytać, wykrwawiać