. . Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор:
Издательство:
Серия:
Жанр произведения:
Год издания:
isbn:
Скачать книгу
z niej wodorosty i trawę, zdecydowała jednak, że ma dość innych sieci – ta powinna dobrze wyschnąć, wtedy łatwiej ją będzie naprawić.

      Zastanawiała się, czy nie zastawić więcej sieci, ale doszła do wniosku, że przez kilka dni może jeść soloną rybę, i w lekko prószącym śniegu ruszyła do domu. Teraz na rusztowaniu stał mężczyzna i patrzył na nią, mężczyzna z jedną nogą, za nim dwa orły rozszarpywały fokę. Mogło się wydawać, że mężczyzna spogląda również na ptaki – trudno było określić, w którą stronę jest zwrócony, bo nie miał głowy.

      Wróciła do domu, przygotowała posiłek i zjadła, wyszorowała podłogę w kuchni, na ganku i w sieni, umyła schody na poddasze, potem wyjęła wełnianą nić i zaszyła dziurę w swetrze, stwierdziwszy, że powstała wcale nie od gwoździa w składzie, lecz od noża do usuwania kręgosłupów. Nazajutrz zamierzała piec chleb, lefser z mąki i lefser z ziemniaków, urządzić dzień pieczenia, wypełnić dom zapachem życia i otępiająco ciężką pracą.

      Ze stodoły przyniosła worek wełny i wzięła się do jej czyszczenia i gręplowania, potem wstawiła do kuchni kołowrotek i resztę dnia poświęciła na przędzenie. Rytm. Na ścianach od wewnątrz nie było już kropel rosy. Nie pachniało mokrą ziemią. Przestała palić w paradnej. Kalendarz na gwoździu w spiżarni; kot, którego wkrótce zamierzała sobie sprawić; zegar ścienny, którego już nie potrzebowała; nitka biegnąca między gładkimi od lanoliny palcami, a za każdym razem, gdy kierowała wzrok za okno, tamten obcy stał na rusztowaniu i patrzył na nią.

      Zastanawiała się, czy przyzwyczai się do jego obecności jak do stracha na wróble, czy może raczej powinna zerwać te szmaty i cisnąć je do morza, zakopać, spalić…

      Przed zapadnięciem mroku ubrała się, poszła tam i zobaczyła, że stwardniały na mrozie. Dwie ciemne plamy w śniegu nad brzegiem, gdzie wcześniej leżały foki. Orłów nigdzie nie było widać. Ale słyszała ich odgłosy, a także innego ptaka, pulsowanie chmur kosmicznego hałasu, które towarzyszyło jej aż do nowej przystani, gdzie stwierdziła, że sieci już wyschły i może zacząć je naprawiać. Odgłos ptaka towarzyszył jej również w drodze do domu, ale wówczas nastała już noc, a mężczyzna na rusztowaniu stał się niewidzialny.

      5

      Życie mieszkańca wyspy to szukanie. Ingrid szukała, odkąd się urodziła – jagód, jaj, puchu, ryb, muszli, obciążników do sieci, łupku, owiec, kwiatów, desek, gałęzi… Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem i śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą, widzi też niewidzialną rybę w morzu pod rojem białych skrzydeł; wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy.

      Ale kiedy rano Ingrid wyszła z domu i stwierdziła, że również tego dnia pogoda nie pozwoli jej wyprawić się do wsi, ogarnęło ją wrażenie, że szuka czegoś, co nie da się znaleźć, nieważne, jak długo i z jakim wysiłkiem będzie tego wypatrywać; przypominało to uczucie popełnienia błędu, zanim jeszcze się go zrobi, i tylko te same rozdarte dywany z chmur przesuwały się po niebie, tu i ówdzie przepuszczając ukośne strugi deszczu nad niespokojnym morzem, nigdzie ani śladu życia.

      Ruszyła na południe wzdłuż plaż na wschodzie, nie znalazła ani foki, ani ubrań, za to wypełnił ją rosnący niepokój, który kazał jej mówić głośno do siebie, bo człowiek prędzej czy później musi usłyszeć głos, choćby własny, wie o tym każdy wyspiarz. Powiedziała więc, że powinna wreszcie załatwić sobie tego kota, i drgnęła, słysząc ów obcy dźwięk, powtarzała to zdanie, aż stało się trywialne i zaczęło nieść pociechę, lecz zaraz uderzyła w nią kolejna fala niepokoju, wrażenie, że zabłądziła na własnej wyspie lub że znajduje się na jakiejś innej albo, co gorsza, że nie jest sama na tej wyspie, na której jest.

      Zauważyła, jak szybko foki zostały rozszarpane przez orły, widziała krew na śniegu, przysypaną świeżym puchem i znów wyłaniającą się spod niego jak wyblakłe wspomnienie. Przyspieszyła, zapadła się w zwał wodorostów i natknęła się na kolejne ubrania, postrzępione, brązowe i mokre, z kłębkami wełny drzewnej przywodzącymi na myśl wnętrze szmacianej lalki, ale zniszczone inaczej, jakby należały do innych ludzi, z innymi zwyczajami, z innym życiem. Rozłożyła je na śniegu – trzy kombinezony, kubrak, kurtkę – i próbowała poskładać w całość, tak jak musiały do siebie należeć; wyszedł jej z tego jeden duży człowiek, dwóch mniejszych i została jeszcze jedna część garderoby, pół człowieka, a wszystko to byli mężczyźni.

      Zebrała rzeczy do siatki, którą zawsze ze sobą nosiła, i postanowiła spalić je na północnym krańcu wyspy. Były jednak mokre, a w przemarzniętej ziemi nie dało się ich zakopać, powiesiła więc mężczyzn obok tego, który już znajdował się na rusztowaniu, i zdecydowała, że jeszcze raz obejdzie całą wyspę.

      W zatoce, w której znalazła pierwsze ubrania, znów zobaczyła orły, białogłowego olbrzyma i tego mniejszego, brązowego. Siedziały na szkierze wystającym z morza, biły skrzydłami, dziobały i drapały, jakby walczyły o zdobycz.

      Ale przecież w tym miejscu nigdy nie było żadnego szkieru, czysta żeglowna woda w całej okolicy, głęboka na sto sążni, a poza tym szkier kołysał się na falach.

      Wybiegła na cypel, chciała zawrócić po lunetę, ale poślizgnęła się na kamieniu i wtedy dostrzegła jeszcze jeden szkier, tam gdzie wcześniej niczego takiego nie było, również on poruszał się, znikał i się pojawiał, jak unosząca się na falach kłoda, jak grzbiet wieloryba. A nad obydwoma tymi szkierami fruwały skrzeczące chmury rozwścieczonych ptaków, które zbijały się i rozciągały, kiedy ptaki nurkowały w dół, dziobiąc i walcząc w wirze piór i dźwięków, dopóki wszystkiego nie przesłonił powstały nagle gęsty obłok śniegu.

      Ingrid osłoniła oczy rękami i zaczęła głośno krzyczeć, czuła ogarniające ją mdłości, serce jej waliło, musiała kucnąć i podeprzeć się rękami, zabrakło jej tchu, bo już zrozumiała, co zobaczyła.

      Przyłożyła mokry śnieg do twarzy i ruszyła biegiem do domu. Natknęła się na kolejne ubrania. Dwa kombinezony i spodnie bez góry, szary podarty płaszcz… Zebrała je i poniosła przez ogrody, rozwiesiła na rusztowaniu, a po wejściu do domu zapaliła wszystkie lampy, również te w paradnej.

      Dorzuciła do obu pieców i stanęła w ociekającym wodą wierzchnim okryciu, wpatrzona w bezgłową armię na rusztowaniu kołyszącą się na bezgłośnym wietrze, jeden bez nogi, drugi bez ręki, jeden sam tors, dwa wesoło huśtające się płaszcze, ten pierwszy z jedną ręką… Nagle uświadomiła sobie, że właściwie zajęła się tymi ubraniami, ponieważ chodziło o rzeczy osobiste, bez względu na to, jak były obszarpane i bezwartościowe. No ale kłębki wełny drzewnej?

      Zeszła do Szopy Szwedów i odszukała lunetę, ciężki rozsuwany cylinder z czegoś, co przypominało lakierowaną czarną skórę, z mosiężnymi obrączkami i dwoma malutkimi pokrętłami; mgliście przypominała sobie, że ojciec nigdy jej nie używał, gdyż – jak twierdził – zniekształcała widzenie. Teraz Ingrid pomyślała, że jej również nie jest potrzebna, przecież sama wiedziała, co zobaczyła.

      Odłożyła lunetę, jakby sparzyła ją w palce, i zaczęła zwijać dwie suche sieci, aż palce się schłodziły, potem pociągnęła sieci za sobą przez śnieg, umocowała linę, przewlekając ją przez oczko pierwszej, i patrzyła, jak wzmacniająca górny brzeg sieci linka z korkowymi pływakami zanurza się w falach, przywiązała ostrożnie okrągłe obciążniki z łupku, tak żeby nie rozbiły się o skałę, przyłączyła następną sieć i ją też wciągnęła do wody, dwie sieci, jak zwykle w odległości piętnastu sążni od brzegu, dopiero wtedy