Zdołała go posadzić na tylnej ławce krypy, tkwił tam jak targany lękiem szczur lądowy, podczas gdy ona wiosłowała przez cieśninę między Barrøy a Moroszkową Wyspą i odwiązywała linkę po obu stronach. Pociągnęli sieci za sobą w połyskującym srebrem kilwaterze, wyjęli je i zanieśli do szopy, nie patrząc, co robią. Ale teraz nie było ptaków. A ona próbowała go pocieszać.
Wrócili do domu, rozebrali się nawzajem i umyli, a potem położyli się w Sali Północnej jak mężczyzna i kobieta. Ingrid nawet nie myślała o dzieciństwie, o rodzicach, Barbro, Suzanne, Larsie, o wszystkim, za czym tęskniła, o tym, co sama zakłóciła i zniszczyła, przypominało to uczucie, że niczego jej nie brak.
Mruknęła do belek w suficie, że jutro popłynie do wioski, kupi jedzenie, zdobędzie kota i dowie się, co się stało.
Po ruchu jego ramienia wyczuła, że kiwnął głową.
Spytała, czy zrozumiał, i zdecydowała, że tak.
Powiedziała: „kot” i miauknęła. On powiedział: „koszka”, koniuszkami palców wyczuła jego uśmiech. Kazała mu nie wychodzić z kryjówki, którą dla niego urządziła; bez względu na to, co usłyszy z zewnątrz: strzały czy krzyk, ma leżeć jak martwy od chwili, gdy ona zamknie drzwi, do momentu, gdy znów je otworzy – mogło jej to zająć kilka godzin, najwyżej pół dnia. Powiedział: „spasiba”, „kot” i „kryjówka”.
Kiedy Ingrid podnosiła żagiel i zagłębiała się w gęstą zadymkę, pełna nadziei na uwolnienie Barrøy od trupów i podejrzeń, nadziei, które mógł spełnić jedynie okupant, jeśli uda jej się właściwie rozegrać karty, sądziła, że jest przygotowana.
Jak zwykle zacumowała łódź poniżej składu rybackiego, ruszyła do wioski i zarejestrowała nie tylko niezwykłą ciszę, lecz również to, że jakaś twarda ręka zgarnęła coś istotnego: posterunki, pojazdy, konie; została pustka spowodowana czymś, czego Ingrid nie potrafiła określić.
W sklepie dowiedziała się od Margot, że kilkanaście kilometrów dalej na południe brytyjskie samoloty zatopiły statek transportujący niemieckie wojsko. Mówiono o wielu setkach zabitych, może nawet tysiącach.
Ingrid powiedziała na to:
– Tak?
Tak, tak, Margot wiedziała o tym od syna, który dostarczał towary do fortu na północy wyspy.
– Z żołnierzami? – spytała Ingrid.
– Tak mówią.
– Z Niemcami?
Margot potwierdziła i na jej twarzy odmalowała się podejrzliwość, zaczęła badawczo przyglądać się Ingrid, a Ingrid nie była już na nic przygotowana; spytała, czy baza wojskowa za szkołą jest opuszczona. Margot odparła, że większość żołnierzy przeniosła się do fortu, tam znajduje się radio, obóz jeniecki i stanowiska dział, ale komendant jest dziś tutaj.
Ingrid zamrugała, rozejrzała się, na szczęście przyszło jej do głowy, by spytać, czy Jenny i Hanna, matka i córka, z którymi soliła śledzie, odkąd była młodą dziewczyną, i które mieszkały w szarej chacie na północ od fabryki konserw, ciągle mają koty.
Margot odparła, że chyba nie mają nic innego.
Lecz kiedy Ingrid wyszła ze sklepu, napotkała w swej niepewnej misji przeszkodę; ruszyła drogą pod górę do koszar za szkołą, ale zatrzymał ją samotny strażnik w mundurze. Oświadczyła, że musi rozmawiać z dyżurnym. Strażnik nie chciał jej przepuścić i łamanym norweskim oznajmił, że to niemożliwe.
Ingrid powiedziała: „Tote, Tote”, dwa razy pokazując mu palce u rąk.
Zapalił papierosa, podszedł blisko i wykonał kilka groźnych gestów, po czym zasypał ją lawiną natrętnych pytań, z których nie zrozumiała ani słowa.
Powtórzyła swoje: „Tote, Tote” słowami i ruchem palców.
Strażnik westchnął, zerkając na barak w drugim końcu otwartego placu, wreszcie burknął: „Chodź” i zapędził ją do jakiegoś biura, gdzie o mało nie udusiła się z gorąca i gdzie za szańcem z wielkiego biurka siedział łysy oficer w średnim wieku, z jasnymi wąsami, różową blizną przecinającą twarz i wielkimi naiwnymi oczami, który usiłował wsadzić za dużą łyżkę w gotowane kurze jajo, z przejęciem mówiąc coś do słuchawki telefonu.
Podniósł głowę, popatrzył na Ingrid i z irytacją wskazał jej krzesło.
Usiadła i zafascynowana wpatrywała się w łyżkę wystającą z owłosionej zaciśniętej pięści, przypominała znak nawigacyjny; oficer dalej mówił do słuchawki, żołnierz natomiast skorzystał z okazji i się ulotnił.
Wreszcie oficer odłożył słuchawkę i przełożył łyżkę do drugiej ręki. Ingrid powtórzyła: „Tote, Tote”, również tym razem pomagając sobie palcami, wyjaśniła, gdzie mieszka, i dodała, że potrzebuje pomocy. Wydawało się, że zrozumiał, o czym ona mówi, pokręcił głową, jakby chciał się pozbyć czegoś nieprzyjemnego, powiedział: „Jawohl” i że spadła na nich katastrofa: „eine riesige Katastrophe. Die Leichen sind überall auf den Inseln”.
Ingrid znów odniosła wrażenie, że szuka czegoś, co nie istnieje. Poczuła chłód na skórze i spytała, czy może odejść. Niemiec zamrugał.
– Selbstverständlich, ich hab’ Sie nicht eingeladen.
Wyszła na mróz i ruszyła w kierunku łodzi, ale przy fabryce konserw gwałtownie skręciła na północ i weszła do ciepłej, szarej jak popiół kuchni Hanny i Jenny, przywitała się i powiedziała, że podobno mają kocięta.
Hanna potwierdziła i zaproponowała Ingrid, żeby usiadła i trochę się uspokoiła, bo nie wygląda najlepiej. Ingrid roześmiała się krótko i spytała, jak wobec tego wygląda. Zrozumiała, że tutaj też nie może niczego wyjawić, że nie może im ufać, osobom, które znała przez całe życie, jak gdyby były z zupełnie innej wyspy. Hanna, wpatrując się w swoją robótkę na drutach, zapytała, czy Ingrid nie czuje się na Barrøy samotna.
Ingrid przytaknęła i dodała, że właśnie dlatego chce wziąć kota.
A nie wolałaby trochę pomieszkać u nich, do czasu aż Barbro wróci?
Teraz Hanna znów patrzyła prosto na nią.
Ingrid odparła, że nie ma pewności, czy Barbro wróci.
Hanna zrobiła powątpiewającą minę, ale przywołała Jenny z sąsiedniego pokoju.
Usłyszały jej głos i trzaśnięcie drzwiami. To był wysprzątany, wyszorowany, czysty dom, otwarty popielnik, ogień buzujący pod kotłem z praniem. Hanna wyjaśniła, że zatrzymały tego kociaka, bo ma szachownicę na grzbiecie, i spytała, czy Ingrid nie jest głodna.
Ingrid odparła, że nie chce nikomu odbierać jedzenia.
Jenny przyniosła kociaka w koszyku nakrytym kawałkiem sieci na śledzie, żeby z niego nie uciekł, ale mógł wystawić łapę przez oczka. Ingrid wzięła ją w palce i zapytała, jak kotu na imię.
– Jak chcesz – odpowiedziała Jenny, po czym i ona zaczęła się jej badawczo przyglądać, zaraz też spytała, czy Ingrid zostanie u nich kilka dni.
Ingrid z uśmiechem odmówiła i wyszła. Pospieszyła z powrotem do sklepu, jakby mimo wszystko istniała jakaś nadzieja, jakiś człowiek, w każdym razie musiała zrobić zakupy – i na tym się skończyło. Przypomniała sobie jeszcze tylko, że chce wykupić zegar, czy Margot zgodzi się przyjąć na razie kartki zamiast pieniędzy?
– Możesz go sobie zabrać, i tak jest zepsuty.
Przyniosła zegar z magazynu, uprzednio