Ingrid powiosłowała do rozciągniętej, długiej Szarej Wyspy, popłynęła na odległość wiosła wzdłuż przybrzeżnych skał, aż i one zniknęły, nie widziała już nic, tylko ciężkie, spokojne morze.
Wyznaczyła sobie kurs od stawy na ostatnim szkierze i starała się utrzymywać odpowiedni kąt między kilwaterem a falami, nieco ponad godzinę zajęło jej dotarcie do Wydrzej Wysepki. Miała ją po stronie bakburty, a powinna mieć od sterburty. Zmieniła więc kurs, popłynęła pod nowym kątem między falami a wijącym się kilwaterem i półtorej godziny po tym, jak Wydrza Wysepka zniknęła jej z oczu, dotarła do Barrøy.
Wyniosła zakupy na brzeg, otworzyła wrota szopy na łodzie i wciągnęła łódź do środka za pomocą wyciągarki, którą kiedyś, w czasach jej dzieciństwa, zamontował ojciec, wyprostowała się i rozejrzała – zabudowania w górze, w szarej masie kłębiącej się na wygiętym grzbiecie wyspy, przy dobrej pogodzie widoczne z odległości piętnastu—dwudziestu mil, a teraz przypominające jedynie małe czarne skrzynki pod cienką warstwą mleka, żadnego światła, żadnych śladów na śniegu.
Zarzuciła na ramiona nosidło, zaczepiła na nim zakupy i ruszyła pod górę. Skrzynki zmieniły się w zabudowania otoczone drzewami przypominającymi zwęglone palce. Weszła do domu i przechodząc z pokoju do pokoju, pozapalała lampy, rozpaliła w piecach – i w kuchni, i w paradnej izbie. Tu też nie mogła być. Znów wyszła z domu i skierowała się do szopy na łodzie. Sprawdziła, czy jest zamknięta, czy ustawiła kozły po zawietrznej, jakby nie zrobiła tego zaraz po przybyciu na wyspę. Falochrony z otoczaków i krata z drągów w zielonym morzu, Wydrza Wysepka ukazała się i znów zniknęła. Żadnej łodzi. Żadnego ptaka. Ingrid odwróciła się i spojrzała na zabudowania – jeden z domów miał dwoje żółtych oczu – po czym wróciła na górę; teraz na śniegu były przynajmniej trzy linie śladów.
2
W kuchni się ociepliło. Ingrid zdjęła połowę ubrań, zmełła kawę i postawiła dzbanek na ogniu, poukładała zakupy w spiżarce. Przyniosła więcej opału i zobaczyła, że kawa jest już gotowa. Zdjęła resztę wierzchniej odzieży i napiła się kawy, siedząc na własnym krześle przy otwieranym oknie, wpatrzona w cienie na zachodzie, w Moroszkową Wyspę, Leśną Wyspę, Szkiery Maskonurów i w krawędź morza, uśpioną gdzieś w głębi tego dnia, którego i tak miało nie być. Wciąż nic nie jadła. Rozejrzała się za jakimś miejscem, od którego mogłaby zacząć: pod piecem czy pod stołem, w kącie od strony spiżarki?
Wstała i wyciągnęła na środek skrzynkę z torfem, potem zaczęła rwać gazety na kawałki, z których ugniatała niewielkie kule i układała je na podłodze jedne na drugich, tak jak się buduje latarnię ze śnieżek. Kule się rozsypały. Ułożyła je na powrót, kule z gazety, którą kiedyś prenumerowała, wtedy gdy Barrøy stanowiła społeczność, kiedy byli tu ludzie, zwierzęta i latarnia morska, kiedy były niepogoda i upór, praca, lato, zima i bogactwo. Podparła kule patykami i kawałkami torfu, żeby zrobić ognisko – nigdy wcześniej taka myśl nie przyszła nikomu do głowy: spalić dom na wyspie; we wschodniej części Barrøy były ruiny, ale bez śladów pogorzeliska. Nagle przestała mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że ludzie, którzy opuścili Karvika, zrobili to dobrowolnie, nie z powodu żadnej katastrofy; po prostu mieli dość, przejrzeli się w lustrze, spakowali i wyjechali, tej myśli nie dało się wytrzymać.
Chwyciła lampę i weszła na górę do Sali Północnej, później do Południowej, zajrzała do izdebki Barbro położonej od wschodu, do własnego dziecinnego pokoju z rozsuwanym łóżkiem, nocnikiem, nocną szafką i wyblakłymi rysunkami z czasów szkolnych, których nie widziała, odkąd była tu we wrześniu, żeby wykopać ziemniaki. Dom zmalał, drzwi zrobiły się niższe, okna węższe; kiedyś w tych ścianach zapach ludzi tkwił jak farba, teraz czuć było jedynie ciężką, mokrą ziemią. Ingrid przeciągnęła końcem palca po kroplach wilgoci i usiadła na łóżku rodziców, tym, w którym umarła matka.
„Niech Lars przejmie Barrøy – takie były jej ostatnie słowa – a ty wyjedź, jesteś młoda i mądra, odwróć się plecami do morza, naucz się czegoś ode mnie…”
„Nie”, zaprotestowała Ingrid.
„Nie jesteś dostatecznie silna”.
„Właśnie że jestem”, oświadczyła Ingrid umierającej matce.
A wiosną następnego roku Lars nie wrócił z Lofotów, znalazł tam miłość, tak napisał, i został z łodzią, ze sprzętem i z załogą na kolejne lata, również po wybuchu wojny. Ingrid i Barbro z każdym wstającym słońcem i z każdym szalejącym sztormem, z każdym zwierzęciem, które zarzynały, i z każdym uzbieranym, a niesprzedanym workiem puchu stawały się coraz bardziej samotne; dwie kobiety, jedna młoda, druga w średnim wieku, na wyspie, czekające na listy od Larsa, na starannie wykaligrafowane, równe zdania, do których pewnego dnia dołączyły zielone bazgroły, podpis Hansa, trzyletniego synka Larsa, najdłuższe trzy lata w życiu Ingrid. Teraz wojna trwała już od czterech lat, a Hansowi urodził się brat, Martin – wraz z nim pojawiły się kolejne gryzmoły przeznaczone dla ciotki i babki, które nie odpisywały, bo jedna była zbyt dumna, a druga nie umiała pisać.
Ingrid poszła do Sali Północnej i zdecydowała, że będzie spała właśnie tu, gdzie ciepło z kuchni mogło się wznosić przez klapę w podłodze. Wytrzepała kołdry, pościeliła łóżko i znów zeszła na dół, napiła się wystygłej kawy, jeszcze raz przeczytała list od Barbro, potem go zmięła i dorzuciła do stosu na podłodze.
Ale nie podpaliła.
Weszła do izby paradnej, żeby dorzucić do pieca, i zobaczyła, że drzwi do alkierza dziadka są uchylone. Położyła dłoń na klamce i już chciała je zamknąć, lecz przecież zrobiła to zaledwie przed chwilą, zamknęła te drzwi, a one znów się otworzyły, chociaż panowała cisza, żadnego przeciągu w domu.
Usłyszała jakiś trzask, potem odległy, przeciągły grzmot gdzieś w brzuchu świata, cofnęła się wtedy do kuchni i stanęła nieruchomo. Stała tak zbyt długo, w końcu znów podeszła do drzwi izdebki i gwałtownie je otworzyła, wściekła na siebie, że nie zrobiła tak od razu, bo teraz ten ktoś mógł już zniknąć.
Ale w alkierzu nie było żadnego zapachu, żadnych szurających kroków, mamroczących głosów czy odgłosów kota, tylko słaby szum, taki sam w środku, jak na zewnątrz. Zdjęła lampę ze ściany w paradnej izbie, weszła z nią do izdebki i upewniła się ponad wszelką wątpliwość, że nikogo tam nie ma, ani w łóżku, ani pod łóżkiem, w narożnej szafce czy w skrzyni, którą otworzyła i zamknęła, po czym usiadła na wieku, a cisza wwiercała się w jej uszy tak mocno, że musiał się z niej wydobyć krzyk.
Później cisza była już całkowita.
Ingrid ubrała się i wyszła na padający śnieg. Stanęła, przyglądając się zabudowaniom, stodole, przystani i szopie na łodzie nad morzem, nagle zdumiona wszystkim tym, co trzymało ją na wyspie, a co w zasadzie było niczym. Jeśli wiatr się nie odwróci, wkrótce śnieg zmieni się w deszcz, wyspa zbrunatnieje jak liszaj, a morze zszarzeje.
Ruszyła na południe przez ogrody, unikając furtek, przełaziła przez murki jak wtedy, gdy była dzieckiem. Ale nim nie była. Szła dalej na południowy kraniec, tam zatrzymała się wpatrzona w szczątki latarni morskiej, którą razem z Barbro wysadziły resztkami ojcowego dynamitu, kiedy wybuchła wojna, w potłuczone szkło w jaskrawych kolorach, w płaty wodorostów zwisające niczym czarne włosy z powykręcanych żelaznych belek pokrytych rdzą; zbiornik na naftę przypominał spaloną różę. Przysiadła na pniu drzewa, który kiedyś znaleźli wyrzucony na brzeg i umocowali śrubami oraz linami, żeby morze nie zabrało im z powrotem tego niesamowitego, białego jak kość olbrzyma; sądzili, że pewnego dnia będzie coś wart, może nawet fortunę, a już od trzech dziesięcioleci