Białe morze. Roy Jacobsen. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Roy Jacobsen
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788366381797
Скачать книгу
upinała mokre włosy w węzły, które zaraz się rozsypywały, powtarzała tę czynność, zastanawiając się, dlaczego wciąż nie jest głodna. Odkryła dziurę w rękawie swetra i nie mogła sobie przypomnieć, skąd się ta dziura wzięła. W podłużnej puszce na stole leżały drewniane pływaki do sieci, posegregowane według wielkości. Sięgnęła po największy i zaczęła obracać go w palcach; zauważyła ślady zębów Larsa, który jako dziecko gryzł wszystko, co wpadło mu w ręce. Pod paznokciami wciąż miała zakrzepłą rybią krew. Dziura w swetrze powstała, gdy Ingrid rano znosiła walizkę i zahaczyła o gwóźdź na schodach. Na półce nad roboczym stołem znajdowały się szpulki nici przeróżnych rozmiarów, noże, osełki, haczyki, korki… i czółenka rybackie, czółenka Barbro.

      Ingrid wysunęła stołek, usiadła przed żelaznym haczykiem pod oknem, namotała nić i zaczęła wiązać sieci. Godzinę później miała już piętnaście rzędów o szerokości trzech sążni. W chłodnym powietrzu ręce zmiękły, wyładniały. Poczuła się przeraźliwie głodna, wyszła w mrok nocy i wróciła do domu; pomyliła się co do pogody, wilgoć zmieniła się w śnieg, lekki i suchy jak sadza, a ona już się nie bała.

      3

      Ingrid zjadła, zasnęła, obudziła się i wciąż się nie bała. Powoli zjadła śniadanie, ubrała się również powoli, a potem wyszła na kruche listopadowe światło i spuściła krypę na wodę. Wiatr jeszcze raz się odwrócił i wzmógł, wiało teraz z południowego zachodu. Powiosłowała wokół cypla i wpłynęła w wysokie na metr fale, kierowała się na południe przez cieśninę ku wbitemu tu kiedyś przez Larsa hakowi. Nie wysiadając z łodzi – i nie rozbijając jej o skały – umocowała do niego linkę, później ślizgając się po falach, przepłynęła na drugą stronę cieśniny do Moroszkowej Wyspy, gdzie kuzyn także wbił hak i gdzie wisiała talia. Przewlekła koniec linki przez oczko, nadal nie wysiadając z łodzi – i nie rozbijając jej o skały – po czym powiosłowała z powrotem w stronę Barrøy; wydawało jej się, że to będzie jakieś osiemdziesiąt—dziewięćdziesiąt sążni, ale było raczej sto pięćdziesiąt, linka okazała się za krótka.

      Ingrid się rozpłakała, potem do końca linki przywiązała pływak sieciowy, wrzuciła go do wody i powiosłowała z falami na północ do nowej przystani po więcej linki. Fale były coraz większe. Z trudem przedostała się z powrotem w to samo miejsce i odszukała pływak, dowiązała nową linkę do tamtej i z drugim jej końcem popłynęła do miejsca cumowania na Barrøy, przemoczona do suchej nitki i rozpalona jak ogień, wykończona i wściekła, ale miała teraz linkę rozciągniętą w poprzek zatoki, dzięki czemu mogła nastawić jedną czy dwie sieci i łowić bez wsiadania do łodzi, w dodatku przy każdej pogodzie, dopóki nie nadciągnie najostrzejszy mróz, a może nawet dłużej.

      Pozwoliła, żeby prąd zniósł ją na północ, wciągnęła łódź do szopy, zauważyła, że morze opada, i przystanęła zdziwiona, bo wcześniej wydawało jej się, że woda się podnosi, ale ciągle się nie bała.

      Wróciła do domu i zasnęła na ławie przy piecu, obudziła się dopiero, gdy nastał wieczór. Zmarznięta i odrętwiała, podniosła się, napaliła w piecu, przygotowała jedzenie, zastanawiając się, czy nie zarzucić sieci po ciemku, zrezygnowała z tego, otworzyła jedną z książek, które ze sobą przywiozła, ale nic w niej nie było.

      Ubrała się, poszła do nowej przystani i wzięła dwie sieci, zaniosła je na południe, do miejsca cumowania przy cieśninie, i spuściła w czarne fale pierwszą jak bezszelestną pajęczynę, dowiązała drugą i tę też spuściła, niezbyt imponujący łańcuch składający się z dwóch sieci, przesunęła je jeszcze o piętnaście sążni w głąb cieśniny, umocowała linkę i wróciła do domu.

      Długo spała nago w łóżku rodziców w Sali Północnej, wstała o kolejnym poranku, wyciągnęła sieci i mogła ugotować świeżego dorsza, a potem nastawiła jeszcze jedną sieć. Trzy. Mogła mieć ich cztery albo i pięć. Miała sztokfisze z ubiegłej zimy, miała piwniczkę pełną ziemniaków, miała solonego czarniaka w beczce i pół beczki śledzia. Miała dżem, mąkę, kawę, syrop cukrowy, groch, kupne masło i cukier. A teraz miała też świeżą rybę. Stos papieru gazetowego nie leżał już na podłodze w kuchni, tylko razem z drewnem na rozpałkę w skrzynce pod piecem. W szczelinie, która pojawiła się w pokrywie chmur, ukazały się dwa samoloty, Ingrid usłyszała strzały wymierzone w kierunku fortu na północnym krańcu głównej wyspy i szczelina znów się zamknęła.

      Następnego dnia rano wyciągnęła osiem dorszy i dużych czarniaków. Znów zjadła świeżą rybę i wątrobę, a resztę zasoliła, potem siedziała w ciepłej kuchni, rozglądając się, aż w końcu coś kazało jej wstać i pójść na strych nad oborą, gdzie przechowywali worki z puchem. Na pierwszym wisiała kartka z nazwą Barrøy: „1 kilogram. 1939”. Otworzyła go i zanurzyła rękę w lato. Zawiązała worek i otworzyła drugi. Na tym był napis „1937”. Jeszcze jedno lato. Pomyślała, że popłynie do wioski i przywiezie kota.

      Wróciła do domu, nastawiła wodę, umyła się, wyszorowała skórki wokół paznokci tak mocno, że się postrzępiły, umyła włosy, wycisnęła z nich wodę, skręcając je i pozwalając im opaść, tak aby ciepłe krople mogły spłynąć po brzuchu, biodrach i udach, zanim znikną w balii. Ubrała się, usiadła przy kuchennym stole i otworzyła tę samą książkę. Ciągle nic w niej nie było. Ale teraz mogła spać jak Nelly.

      Położyła się i myślała o kocie. Wkrótce przypłynie Barbro. Myśli o Barbro. I o Suzanne.

      Suzanne była dla Ingrid jak córka. Ale opuściła i ją, i Barrøy, gdy miała zaledwie czternaście lat, również ona odpłynęła stąd z własnej woli.

      Ingrid znów wstała, zeszła do izby paradnej i z komody, którą kiedyś w przypływie szaleństwa kupił jej ojciec, wyjęła listy, okrągłe pismo Suzanne ze stolicy, gdzie najpierw służyła u pewnej zamożnej rodziny, a później pracowała jako telefonistka w całkiem sporej centrali o imponującej nazwie. Ingrid czytała powoli, kołysząc się w rytm słów, kiwając i kręcąc głową, w końcu schowała listy z powrotem, mając przed oczami Suzanne w dniu, w którym dziewczyna opuszczała wyspę, w najlepszym ubraniu, jakie byli w stanie jej zapewnić, podnieconą, radosną i kruchą jak szkło; zabierała nie tylko swoją drogocenną osobę, lecz również wszystkie oszczędności wyspy, nie był to zbyt piękny widok.

      Ingrid zdmuchnęła lampę, poszła na poddasze i zasnęła jak Nelly, znów porozmyślawszy o Barbro i o tym, że wykupi zegar, który zastawiła u Margot, zegar z obciążnikami, rzymskimi cyframi i ze zdobionymi wskazówkami; nawet wyspiarz potrzebuje bezgłośnej granicy między dwoma dniami, jakie upływają do czasu, kiedy znowu trzeba nakręcić zegar.

      4

      Kiedy Ingrid była na Barrøy już tak długo, że zniknęła nawet myśl o werku zegara, w ostatnią sieć złapała się foka.

      Ingrid wyciągnęła ją na brzeg i zobaczyła, że zwierzę jest martwe. To była mała foka, może jeszcze dziecko. Ingrid zostawiła ją dla orłów. Ale foka bardzo zniszczyła sieć, Ingrid pociągnęła więc linkę na północ z myślą o jej naprawieniu, a wtedy dostrzegła jeszcze jedną fokę, leżącą na śniegu i ledwie ruszającą płetwami. Podeszła bliżej. Zwierzę patrzyło na nią jednym czarnym okiem, a drugim białym. Na wyspie miewali foki już wcześniej, ale były strachliwe i uciekały do morza, kiedy tylko zbliżali się ludzie. Ta wydawała się osłabiona i chora, nie większa niż tamta martwa.

      Ingrid odłożyła sieć, wykopała kamień i zabiła fokę. Z Moroszkowej Wyspy wzbiły się z trzepotem dwa orły i ruszyły w jej stronę. Prędko wysunęła rękę do góry, orły się poderwały, uniosły na ogromnych skrzydłach i opadły z powrotem na wysepkę; tam siedziały, ciągle poruszając skrzydłami, wpatrzone w Ingrid. Jeden miał niemal całkiem białą głowę, drugi był bardziej brązowy i nieco mniejszy.

      Ingrid