Michael i Christopher zaśmiali się i zaczęli wstawać.
– Dziękujemy, Lucillo – powiedział Michael. – Ci troje nie mogliby się zdecydować aż do lunchu.
– Możemy już iść? – spytał Christopher.
Na dźwięk kroków zbliżających się do sali wszyscy spojrzeli w stronę jednego ze zwieńczonych łukiem wejść. Pojawili się w nim Aidan i Evan, a za nimi Justin, Gregory i Nicholas.
– Jesteście gotowi? – rzucił Aidan zniecierpliwionym tonem.
Sebastian spojrzał na pozostałych przy stole i wstał. Był najwyższy z chłopców, prawie dorównywał wzrostem swojemu ojcu. Przestępując nad ławą, skinął głową na Aidana i resztę przybyłych.
– Spotkamy się w stajni.
– Świetnie! – odparł Evan.
Oddalili się, głośno tupiąc.
Wstawszy z ławy, Lucilla i Prudence opuściły salę za Marcusem, Sebastianem, Michaelem i Christopherem. Lucilla, tknięta przeczuciem, obejrzała się w progu i zerknęła na troje starszych, siedzących w fotelach na podwyższeniu, ale wszyscy zdawali się spać.
Razem z Prudence udały się do wieżyczki. Miały już na sobie stroje do jazdy konnej: spódnice do łydek i pod spodem spodnie wetknięte do wysokich butów, Lucilla w ulubionej zieleni, a Prudence – w bławatkowym błękicie.
– Szalik, rękawiczki, szpicruta. – Prudence podniosła głowę. – Jak myślisz, będziemy potrzebowały kapeluszy?
– Lepiej je wziąć – odrzekła Lucilla, która pierwsza szła po schodach. Bezbłędnie spojrzała w kierunku północno-zachodnim. – W górach będzie zimno, nawet między drzewami.
Mimo najlepszych zamiarów dopiero godzinę później wreszcie wsiedli na konie i byli gotowi do wyjazdu. Częściowo winna temu była Lucilla, lecz kiedy zauważyła, że może warto zabrać ze sobą jedzenie, by pożywić się w południe, wszyscy chłopcy ochoczo temu przyklasnęli.
Oczywiście zostawili jej zadanie zorganizowania w kuchni prowiantu, lecz gdy obie z Prudence wyłoniły się stamtąd, niosąc dwa duże kosze, od razu pospieszyli im na pomoc; zebrali się wokół nich i usłużnie podzielili jedzenie, aby wsadzić je do sakw przy siodłach.
Pięć minut później, odpowiednio odziani i dobrze zaopatrzeni, wyjechali kłusem na pola. Pokrywający je śnieg był świeży i skrzypiał pod kopytami wierzchowców. W obłokach końskich oddechów młodzież sformowała luźną grupę z Sebastianem i Marcusem na czele. Lucilla i Prudence jechały na lewo od Marcusa. Wszyscy byli doskonałymi jeźdźcami, ale Prudence, Nicholas, Aidan i Sebastian aspirowali do tytułu wyjątkowych.
Przed nimi rozciągała się połać ziemi spowita śniegiem, iskrzącym się gdzieniegdzie w słabym świetle słonecznym. Tu, na północy, mimo że dzień był pogodny, słońce nie dawało wiele ciepła. Na szczęście wiatr był słaby i przydawał lodowatemu powietrzu niewiele ostrości.
Dalej, za granicą pól – a tym samym cywilizacji – rysowały się gęsto porośnięte lasem Galloway Hills sięgające aż po łyse pasmo wzgórz znane jako Rhinns of Kells.
Kierując się na południowy zachód, zgodnie z propozycją Lucilli, jeźdźcy jak w niemym balecie pochylili się do przodu i popędzili ku ciemnej wstędze lasu i leżącej za nim otwartej przestrzeni.
Rozdział trzeci
Wjazd saniami na polanę, stanowiącą według Annabelle idealne miejsce do zbierania gałęzi ostrokrzewu i jedliny, po które przyszli, zajął trochę czasu. Wetknąwszy dwa kamienie pod płozy, by sanie nie odjechały, Daniel się wyprostował i wytarł ręce. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że patrzy na niego pięć par oczu.
Cztery z nich natychmiast zwróciły się ku saniom; na twarzach dziewcząt pojawiło się wyczekiwanie.
Uśmiechając się szeroko, Daniel ujął płócienną płachtę i odrzucił ją na bok.
– Mamy sekatory i piły, drogie panie. Co wybieracie?
Ku jego lekkiemu zaskoczeniu dziewczęta wymieniły przeciągłe spojrzenia. Louisa wzięła sekator, podobnie jak Therese, podczas gdy Juliet i Annabelle postanowiły wypróbować piły.
Daniel nie miał pojęcia, co takiego planują, lecz ten ich wzrok… Miał dostatecznie długo do czynienia z chłopcami Cynsterów, by wiedzieć, co on oznacza; panienki niewątpliwie coś knuły.
Cokolwiek to było, obejmowało zbieranie jedliny i ostrokrzewu, zgodnie z zaleceniem. Dziewczęta wkroczyły do otaczającego je lasu, wskazując różne gałęzie i porównując ich potencjalną użyteczność do dekoracji wejść, kominków i ścian sali.
Daniel zwrócił się do Claire:
– A jakie pani sobie życzy narzędzie?
Zastanowiła się, a potem odparła:
– Chyba także wezmę piłę. Pewnie będę musiała dokończyć cięcie wytypowanych przez nie gałęzi.
Daniel się uśmiechnął.
– Nie ma co do tego wątpliwości. – Przejrzał narzędzia w worku. Kiedy Claire się zbliżyła, wyjął piłę z solidnym uchwytem. – Ta jest porządna.
Claire wyciągnęła rękę. Ze względu na kształt uchwytu nie mogła ująć narzędzia, nie dotykając przy tym jego dłoni. Ich palce się zetknęły.
Po plecach przebiegł ją dreszcz, cudowny, rozkoszny.
Przywołała się do porządku, nie chcąc niczego dać po sobie poznać… gdyby mogła, stłumiłaby wszystkie swoje reakcje, lecz nie wiedziała, jak to zrobić. Nie wiedziała nawet, dlaczego jest taka wyczulona na Daniela Crosbiego.
– Dziękuję panu.
Zacisnąwszy usta, wzięła piłę i odwróciła się szybko.
Udawała, że patrzy między drzewa, że podąża wzrokiem za dziewczętami; tak naprawdę jednak wszystkie jej zmysły były skupione na mężczyźnie stojącym w milczeniu obok niej.
Daniel spoglądał na nią, wpatrywał się w jej twarz; czuła jego wzrok na sobie, ale nie zamierzała na to spojrzenie – w żadnym razie – odpowiadać.
Daniel dostrzegł jej opór, wyrażany postawą, usztywnieniem pleców, kamienną twarzą, w tym jak ustawiła się wobec niego – rzekomo patrząc w las.
Opór, owszem – lecz czy nie było to odrzucenie?
Zmusił się, aby rozważyć tę niemiłą ewentualność… ale nie. Zaczerpnąwszy tchu, z nieco bardziej ściśniętą piersią, niżby chciał, doszedł do wniosku, że to nie odmowa. Gdyby czuła do niego niechęć, zorientowałby się; nie należała do tych, które obchodzą się z kimś w rękawiczkach albo boją się dać odprawę. Nie, nie odrzuciła go, jeszcze nie. A co do oporu… opór można pokonać.
Patrzył na twarz Claire jeszcze chwilę, obejmując wzrokiem jej profil. Czuł się w obowiązku wobec niej, jak i siebie, zwalczyć wszelkie przeszkody, które według niej stały pomiędzy nimi.
Jeśli mieli ruszyć razem w przyszłość, jaką sobie wyobrażał, musiał wykonać krok, aby do tego doprowadzić.
Przeniósł znowu uwagę na worek z narzędziami; wyjął z niego siekierę. Odwrócił się i zważył ją w dłoni.
Ten ruch przyciągnął wzrok Claire.
Odpowiadając na niego, Daniel się uśmiechnął.
– Chodźmy lepiej za nimi. – Unosząc siekierę,