– Jemioła. Będzie nam potrzebna. – Przeniosła wzrok na Annabelle. – Rośnie w tym lesie? Wiesz gdzie? – Nie czekając na odpowiedź, popatrzyła w górę na drzewa.
Annabelle zrobiła to samo, a za nią Therese.
– O tak, jest tu jemioła – odparła Annabelle. – Powinno być jej trochę, ale będziemy musiały znaleźć taką w zasięgu rąk.
– Możemy wspiąć się na drzewo – zauważyła Therese.
– Myślałam, że mamy tylko przywieźć ostrokrzew i jedlinę – włączyła się Juliet, aczkolwiek i ona szukała wzrokiem pęków tej symbolicznej rośliny; ton jej głosu wyraźnie świadczył, że była to tylko uwaga – prośba o wyjaśnienie, jeśli już, a nie protest.
– Tak nam mówiono, ale… cóż, po co przybierać dom zielenią w Boże Narodzenie, jeśli nie ma wśród niej jemioły? Podejrzewam – ciągnęła Louisa, lekko popychając Annabelle i Juliet, by szły dalej – że pani Meadows będzie próbowała nas zniechęcić do zrywania tych gałązek, więc proponuję, abyśmy nic jej o tym nie mówiły, tylko ukryły je wśród ostrokrzewu i jedliny.
Zrównując z Louisą krok, Therese spojrzała na nią z ukosa.
– Czy ta jemioła ma być dla zabawy, czy… – tu zerknęła w tył, na ścieżkę, którą Claire szła przed Danielem i saniami – masz na myśli kogoś konkretnego… to znaczy, jakąś parę?
Louisa popatrzyła jej w twarz i uśmiechnęła się wesoło.
– Myślę, że pan Crosbie robi słodkie oczy do pani Meadows i że ona nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko sobie na to pozwoliła… a ponieważ lubię pana Crosbiego, nie widzę powodu, dla którego nie miałybyśmy trochę… – Machnęła ręką.
– Popchnąć sprawy naprzód? – Therese zachichotała. – Mówisz jak swoja babcia.
– O, tam! – rzuciła cicho Annabelle i wskazała na lewo, gdzie ledwie jard nad ziemią rósł duży pęk jemioły. – Przed nami jest polana, na której będzie można zostawić sanie. Kiedy zbierzemy już jedlinę i ostrokrzew, możemy tu wrócić i zerwać także jemiołę.
– Po prawej stronie też rośnie. I tam dalej. – Juliet miała bardzo dobry wzrok.
– Rzeczywiście, mnóstwo tego. – Louisa zerknęła na pozostałe dziewczęta, a one spojrzały na siebie porozumiewawczo. – Nigdy wcześniej nie odgrywałyśmy roli Kupidyna. – Uśmiechnęła się szeroko. – Pomyślcie o tym jak o wyzwaniu. Zobaczymy, co uda nam się osiągnąć.
Helena, Algaria i McArdle siedzieli wciąż w fotelach i drzemali sobie w cieple, kiedy do Wielkiej Sali przyszło sześcioro najstarszych dzieci i usiadło przy swojej części stołu – tuż przy podwyższeniu, na którym stał stół zajmowany przez dorosłych.
Rzeczeni rodzice już wyszli, zjadłszy na śniadanie szynkę, kiełbaski, jajka na bekonie oraz chrupiące grzanki i zostawiwszy po sobie urzekający aromat kawy i cynamonowych bułeczek, które lubiły wszystkie panie. Opowiedzieli o swoich dalszych planach seniorom; później panowie pojechali na inspekcję stada włochatego górskiego bydła, aby następnie udać się do Casphairn na lunch w miejscowej gospodzie. Tymczasem panie wróciły do oranżerii Catriony, aby tam zająć się haftowaniem i rozmową o dzieciach.
Do dzieci najbardziej zajmujących myśli rodziców należało właśnie tych sześcioro, które w tym momencie zasiadły do stołu, by zjeść spóźnione śniadanie. Helena, udając, że śpi, obserwowała je spod rzęs. Często je widywała, ale ponieważ nie działo się to codziennie, miała wrażenie, że wyraźniej dostrzega zachodzące w nich zmiany.
I być może przyczyniała się do tego także różnica pokoleń. Helena nie musiała się o nich martwić tak jak rodzice; miała do nich większy dystans, choć jednocześnie, o dziwo, była bardzo do każdego przywiązana.
Byli jej radością i szczęściem, które jako osoba wiekowa w pełni doceniała i którym się cieszyła.
Wątpiła, czy pożyje jeszcze dostatecznie długo, aby być świadkiem ich małżeństw – może, jeśli dopisze jej szczęście i osiągnie wiek swojej drogiej przyjaciółki, Therese Osbaldestone. To zależało już od woli niebios; na razie była zadowolona, że może obserwować, jak młodzi się kształtują, przechodząc przez niewątpliwie najważniejszy okres życia. Zastanawiała się, czy zdają sobie sprawę – szczególnie tych sześcioro stojących u progu dorosłości – że decyzje, które będą podejmować w najbliższych dniach, tygodniach i miesiącach, określą ich przyszłość.
Nieodwracalnie ją uformują, zamykając pewne drzwi na zawsze, a inne otwierając.
To, które drzwi wybiorą i jak przez nie przejdą, określi bieg dalszego życia.
Wiedziała – i to lepiej niż większość pozostałych – że wybory dokonywane w jednej chwili mogą wpłynąć na bieg całego życia. Są takie przełomowe momenty, gdy pójście tą albo inną drogą zmienia przeznaczenie.
Ta świadomość, wiedza zrodzona z doświadczenia, nie była czymś, co z jednej strony da się łatwo przekazać, a z drugiej – przyswoić. Helena miała tylko nadzieję, że to nowe pokolenie także zazna szczęścia i miłości, jakich zaznali ich rodzice.
Słuchając ich – niskich głosów Sebastiana, Michaela, Christophera i Marcusa, które stały się męskie, tak jak niemal oni sami, oraz wyższych Lucilli i Prudence, już silnych i czystych – Helena opuściła powieki. Uśmiechnęła się mimowolnie, gdy dobiegły ją ich plany.
Sen kusił, uległa mu więc i zostawiła młodzież, aby tymczasem dorastała.
Słodkich snów. Lucilla siedziała na ławie, trzymając łokcie na stole i obejmując dłońmi kubek mocnej herbaty. Powątpiewała w myślach, by to słowa Prudence wypowiedziane poprzedniego wieczoru wywołały dziwne fantazje, które nawiedziły ją we śnie. Jednak, gdy tak popijała herbatę, pozornie przyglądając się, jak jej brat i kuzyni pochłaniają prawdziwe góry jajek, kiełbasek i resztek potrawki ryżowej, nie mogła przywołać przed oczy żadnego z tamtych dziwnych obrazów.
Zazwyczaj jej wizje były wyraźne i określone – stanowiły zapowiedź tego, co miało się stać, przepowiednię. W tym przypadku jednak zasnuła je mgła; mimo to czuła, że wiążą się z nimi jakieś emocje, ale też… niejasne.
Jednakże nic z tego, co widziała, nie wywoływało w niej strachu, żadnego. Domyślała się tylko, że być może w przyszłości będzie musiała podjąć jakąś decyzję – i ta decyzja sprawi, że pójdzie albo tą, albo tamtą drogą. Ten wybór będzie nieodwracalny – druga okazja, aby zmienić kierunek, już się jej nie trafi.
Wzdrygając się – nie z lęku, lecz w oczekiwaniu na nieznane – zmusiła się, aby wrócić do teraźniejszości. Marcus, Sebastian i Prudence debatowali właśnie, którą część posiadłości powinni spenetrować najpierw.
Lucilla wiedziała.
Odstawiwszy pusty kubek, zaczekała na przerwę w rozmowie, a potem cicho oświadczyła:
– Pojedziemy na południowy zachód, przez las i dalej, na otwarty teren. Stamtąd skierujemy się przez pastwiska na północ… będziecie mogli zbadać zalesione doliny, a jeśli w którejś schroniło się stado, zobaczycie przez lornetkę ślady. Potem możemy podążać dalej w kierunku północnym, aż dotrzemy do drogi, tam skręcimy na wschód i wrócimy do domu.
Tej trasy jeszcze nikt nie proponował.
Marcus, siedzący naprzeciwko, przeciągle spojrzał jej w oczy.
Lucilla wytrzymała jego wzrok,