Zimowa opowieść. Stephanie Laurens. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Stephanie Laurens
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-276-1596-1
Скачать книгу
głową. – W porządku. Musi się pani do mnie odwrócić. Później podniesie pani gałąź jak najwyżej i pchnie ją ku mnie. Obróci się pani powoli w stronę wyjścia, ja zaś odchylę ostrokrzew i pójdę za panią.

      Claire potwierdziła ruchem głowy. Nie zamierzała się nad tym zastanawiać, bo gdyby to zrobiła, splątane myśli by ją sparaliżowały. Skupiła się na czekającym ją zadaniu, wykonywaniu kolejnych poleceń, które wydawał cicho, gdy poruszali się razem powoli.

      Manewr łatwiej było opisać, niż przeprowadzić, i podczas niego w sposób nieuchronny stykali się i ocierali o siebie, niemal jakby brali udział w tańcu wymagającym nawet większej bliskości niż walc.

      Kiedy, trzymając cenną gałąź ostrokrzewu, wreszcie wydostała się z gęstwiny na wolną przestrzeń, którą stworzyły dziewczęta, miała zarumienione policzki i czuła zaskakujące poczucie triumfu oraz radości.

      Nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu, zrobiła krok do przodu, aby Daniel też mógł wydostać się z zarośli i wyplątać ostatnie kolce z grubego płaszcza. W końcu i on znalazł się na wolności – a wtedy dziewczęta, podekscytowane sukcesem, puściły gałęzie, które przytrzymywały.

      Potem dosłownie zaczęły tańczyć, zarażając innych swoją wesołością.

      Claire przygotowała się i spojrzała Danielowi w oczy.

      Jego wejrzenie było ciepłe, uspokajające i konspiracyjne.

      – Wygląda na to, że dzięki nam świetnie się bawią.

      Popatrzyła na dziewczęta i zaśmiała się lekko.

      – Rzeczywiście. – Zerknęła na gałąź, po czym zawołała: – Juliet, Annabelle! Weźcie gałąź, którą wydobyliśmy z zarośli.

      – Dobrze! – Pospieszyły do niej wszystkie cztery. Gałąź była na tyle długa, że chwyciły ją razem i ruszyły z nią do sań.

      Puściwszy ostrokrzew, Claire poczuła ukłucie po wewnętrznej stronie nadgarstka i aż wciągnęła powietrze.

      – Co się stało?

      Podniosła głowę i zobaczyła obok siebie Daniela, który patrzył na nią, marszcząc czoło.

      Spojrzał jej w oczy z niepokojem.

      – Zraniła się pani?

      Zamrugała i pokręciła głową. Zerknęła na dziewczęta, lecz były już w drodze do sań, triumfalnie niosąc swoją zdobycz. Lewą ręką odchyliła brzeg rękawiczki na prawej dłoni.

      – Cierń.

      Jeden długi kolec wbił się w delikatną skórę nadgarstka i odłamał. Próbowała go wyciągnąć, lecz gdy tylko puściła rękawiczkę, wrócił na miejsce.

      – Proszę mi pozwolić. – Daniel już ściągał rękawice.

      Zanim zdążyła go powstrzymać – zanim zdążyła o tym pomyśleć – ujął jej prawą dłoń i niemal z nabożeństwem położył wierzchem do dołu na swojej rozłożonej ręce.

      Nosiła rękawiczki, ale były z tak cienkiej skórki, że czuła przez nie ciepło jego ciała.

      – Niech pani odchyli brzeg.

      Zrobiła, co powiedział, a on opuścił głowę. Powoli chwycił cierń starannie przyciętymi paznokciami. Miał dłonie pianisty, a uścisk silny i stanowczy. Patrząc, jak nimi manewrował, czuła jego palce na wrażliwej skórze wewnętrznej strony nadgarstka – i ten dotyk przeniknął ją do szpiku kości.

      Zaczerpnęła powietrza, wstrzymała je – i modliła się, by wziął to za reakcję na ból. Ból, który nawet do niej nie docierał, bo była oszołomiona bliskością Daniela.

      Poczuła tylko, że wyjął kolec.

      Odetchnęła cicho i czekała. Nie mogła się cofnąć, nie mogła uciec – i ku swojemu zaskoczeniu, wcale nie miała na to ochoty.

      On tymczasem oglądał zranienie; przesunął palcami po jej skórze – na skutek tej pieszczoty napięły jej się nerwy i przebiegł ją dreszcz. Potem puścił jej dłoń i wyprostował się powoli.

      Popatrzył jej w oczy, a ona odwzajemniła spojrzenie.

      Chwila trwała – wypełniona rodzącym się uczuciem, którego Claire nie umiała nazwać.

      Impuls, pragnienie – przyszło jej na myśl. Dziewczęta szły po stoku w polu widzenia. Odetchnęła głęboko, uśmiechnęła się i skłoniła głowę.

      – Dziękuję panu – zdołała wypowiedzieć.

      Wytrzymał jej wzrok z opuszczoną wciąż głową, po czym uśmiechnął się po męsku.

      – Cała przyjemność po mojej stronie.

      Zapanowanie nad uśmiechem wymagało od niej wysiłku; umykając spojrzeniem w bok, wskazała sanie i ruszyła w ich kierunku.

      – Chyba zrobiliśmy swoje… resztę ostrokrzewu mogą zabrać nasze pomocnice.

      Pochyliwszy się, by wziąć siekierę i dwie piły, które zostawiły dziewczęta, Daniel zerknął na sterty mniejszych gałęzi.

      – Jak pani sobie życzy.

      Ponieważ przekonanie jej, aby go przyjęła, wymagało ostrożności, nie nalegał, tylko planował następny ruch.

      Wyprostował się i poszedł za nią, wydłużając krok, by ją dogonić. Byli w połowie drogi do sań, kiedy minęły ich dziewczęta, wracające z własnej inicjatywy po pozostały ostrokrzew.

      Dotarłszy do sań, Daniel zajął się zbieraniem i chowaniem narzędzi. Po krótkiej chwili wahania Claire podeszła, pochyliła się i zajrzała pod gałęzie. Daniel miał nadzieję, że Louisa i Therese dobrze ukryły jemiołę.

      – Czego pani szuka?

      Claire na niego spojrzała, po czym wyprostowała się, wyciągając związaną w pętlę długą linę.

      – To sanie robocze, więc pomyślałam, że powinny mieć także sznur do ciągnięcia… i oto on.

      Wróciły dziewczęta z naręczami ostrokrzewu i rzuciły je na sanie. Daniel poluzował boczne liny i zabezpieczył nimi ładunek, a następnie zawiązał.

      – Panienki – rzekł, wiążąc ostatni supeł – może pociągniecie sanie, podczas gdy ja z panią Meadows będziemy je pchali?

      – Dobrze! – Juliet podbiegła do Claire i wyciągnęła rękę po sznur.

      Daniel się wyprostował i zobaczył, że Claire się waha, ale już otoczyły ją dziewczęta i musiała im ulec.

      Sznur pozwalający ciągnąć sanie stanowił pętlę umocowaną w miejscach, gdzie przednia oś łączyła się z płozami. Dziewczęta szybko ustawiły się w niej, opierając ją sobie na piersiach i posuwając się do przodu, aby ją napiąć.

      Claire z niepokojem w oczach podeszła do Daniela, by przyłączyć się do niego, gdy zajął miejsce między tylnymi uchwytami sań.

      – Nie potrzebuje pan mojej pomocy przy pchaniu, zwłaszcza że cała czwórka będzie ciągnąć.

      – Może i nie potrzebuję pani pomocy przy pchaniu… – zaczął. Stanął po jednej stronie poprzeczki i ujął jeden z uchwytów, a potem zaprosił ją gestem, żeby ustawiła się obok niego. – Ale z całą pewnością będę jej potrzebować, aby sanie nie przejechały dziewczynek i nie wypadły z drogi. – Patrząc do przodu, dał znak czwórce na przedzie, która już nie mogła się doczekać, by ruszyć. – Pochyłość jest na tyle duża, że jeśli panienki pociągną za mocno, sanie nabiorą