Zimowa opowieść. Stephanie Laurens. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Stephanie Laurens
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-276-1596-1
Скачать книгу
spojrzał jej w twarz, ale zaraz potem też odwrócił wzrok.

      – Warto tu o tym pamiętać. Obawiam się, że my z południa nie liczymy się specjalnie z pogodą.

      Odpowiedziawszy na tę uwagę skinieniem głowy – była niewątpliwie słuszna – Claire popatrzyła na rozciągającą się przed nią biel i siłą woli skupiła się na tym widoku zamiast na swoich zmysłach.

      Otwartą przestrzeń obsypał śnieg, a pod wpływem spadającej nocą temperatury wszystko pokrył szron. Pomiędzy drzewami i większymi krzewami prześwitywała jednak goła ziemia, a służba zdążyła już odśnieżyć ścieżki łopatami i miotłami.

      – W lesie nie powinno być śniegu – zauważył Daniel.

      Claire kiwnęła głową.

      – Wygląda na to, że zwykłe buty wystarczą… nie ma potrzeby wkładać ochraniaczy, bo jest raczej sucho.

      Powietrze było tak świeże, tak czyste, że aż krystaliczne – ostre, bardzo orzeźwiające.

      Claire odetchnęła głęboko.

      – Jednakże szaliki i rękawiczki są obowiązkowe, nie ma dwóch zdań.

      Zobaczyła już wystarczająco – a nie zamierzała ulec pokusie, by stać tak w bliskości Daniela, którego ciepło czuła z tyłu, i napawać się dziwnym dzikim pięknem scenerii wokół dworu, co było jeszcze bardziej ciekawe przez to, że on robił to samo. Odwróciwszy się, musiała zaczekać, by Daniel się cofnął, i skierowała się do schodów.

      Oczywiście dziewczęta jeszcze nie zeszły.

      – Na pewno gawędzą w swoim pokoju – rzuciła do Daniela i ruszyła po schodach.

      Dotarłszy na piętro, przystanęła i zerknęła na niego. Zatrzymał się na ostatnim stopniu. Spojrzała mu w oczy – orzechowe z głębokim odcieniem toffi… W końcu przypomniała sobie, co miała powiedzieć.

      – To tutaj. – Wskazała drzwi w korytarzu. – Pójdę na górę po płaszcz. Spotkamy się w tym miejscu… będą paplać tak długo, jak im się na to pozwoli.

      Daniel kiwnął głową. Kiedy Claire udała się do schodów prowadzących na następne piętro, pokonał ostatni stopień i skierował się w przeciwną stronę. Na tym poziomie dwór stanowił labirynt korytarzy oraz schodów wiodących do wież i wieżyczek. Tu także znajdowały się główne sypialnie i apartamenty.

      – Ja też wezmę płaszcz. – Odprowadził ją wzrokiem. – Niech pani nie zapomni szalika i rękawiczek.

      Rzuciła mu spojrzenie – które pochwycił. Uśmiechnął się szeroko i usłyszał ciche prychnięcie, gdy odwróciła się i weszła po schodach.

      Wciąż z uśmiechem na ustach i w oczach udał się do pokoju Ravena w następnej wieżyczce.

      Raven i Morris już wyszli. Wkładając ciężki brązowy płaszcz i okręcając robiony na drutach szalik wokół szyi, Daniel zastanawiał się, czy to, że ma towarzyszyć Claire, wynikło na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności, czy zostało zaaranżowane. Nie powiedział żadnemu z kolegów ani słowa o swoich nadziejach, a już na pewno nie wyjawił marzeń, lecz obaj byli inteligentni i znali go na tyle dobrze, aby się domyślić…

      Wybrał rękawiczki i odwrócił się do drzwi; nie czuł się dobrze z myślą, że inni guwernerzy być może zgadli, jakie ma zamiary wobec Claire, ale jeśli tak się stało i chcieli ułatwić mu zadanie, nie był przecież na tyle głupi, by z tego nie skorzystać.

      Gdy Claire wróciła, czekał u szczytu pierwszej kondygnacji schodów. Miała na ramionach zapiętą wysoko wiśniową pelisę i ciepły dzianinowy szal, który otulał szyję. Opuściwszy wzrok, wciągnęła rękawiczki z cienkiej skórki i podeszła do niego szybko.

      Zatrzymała się przy nim i spojrzała na drzwi pokoju dziewcząt.

      – Jeszcze nie wyszły?

      Jakby na komendę drzwi się otworzyły i wysypała się zza nich wielobarwna gromadka dziewcząt. Louise miała na sobie stylowy zielony płaszcz, Therese – ciemnobrązowy, Annabelle – jasnoniebieski, Juliet zaś – fioletoworóżowy.

      Claire podniosła rękę, kiedy wyszły na korytarz.

      – Najpierw inspekcja.

      Annabelle i Therese jęknęły z udawanym niezadowoleniem, jednakże wszystkie cztery ustawiły się w szeregu i pokazały Claire, że mają odpowiednie buty i rękawiczki.

      Daniel docenił jej przezorność; nie chcieli ryzykować odmrożeń, zwłaszcza gdyby to miało się zdarzyć ich podopiecznym.

      – Doskonale. – Stając na końcu szeregu, Claire dała znak dziewczętom, że mogą iść. – Poprowadzi pan, panie Crosbie?

      Daniel odwrócił się z cierpkim uśmiechem i ruszył po schodach na dół, a następnie do bocznych drzwi. Nie uszło jego uwagi, że Claire chce zachować wobec niego dystans, ale uznał, że jest to raczej efekt powściągliwości niż odrzucenia… a przynajmniej taką miał nadzieję. Gdy otwierał ciężkie drzwi, zaświtało mu jednak podejrzenie, że mogłaby nie być nim zainteresowana – wspólną z nim przyszłością; jednak rozważał je tylko przez chwilę, po czym od siebie odsunął.

      Czuł bowiem, że coś ich łączy – świadomość wzajemnej obecności, nieuchwytne wyczulenie i oddziaływanie jednego na drugie.

      A ponieważ była już wcześniej mężatką, i ona musiała to wyczuwać.

      Stanąwszy na progu, zszedł po stopniu na wysypaną żwirem ścieżkę. Zgodnie z obietnicą służba wystawiła przed dom sanie do przewiezienia gałęzi. Nie było ich wcześniej, kiedy wyjrzeli z Claire na dwór, a teraz stały za drzwiami i czekały na nich – mocne, toporne, z płóciennym pasem między uchwytami.

      Dziewczęta wyszły i dołączyły do niego na ścieżce. Kiedy głośno zachwycały się pogodą, skrzypiącym pod stopami śniegiem i szronem na drzewach, wydychając obłoczki pary, Daniel dokonał przeglądu narzędzi, złożonych w saniach: zestaw pił ręcznych, na tyle małych, by nadawały się dla dziewcząt, trzy pary potężnych sekatorów i lekka siekiera, prawdopodobnie do ociosywania większych gałęzi.

      Kiedy na ścieżce obok niego pojawiła się Claire, podniósł głowę. Obrzuciła sanie uważnym oceniającym spojrzeniem, po czym popatrzyła mu w twarz.

      – Da pan radę sam je poprowadzić?

      Uniósł brwi dumnie. Ustawił się między uchwytami, ujął je, kopnięciem zwolnił hamulce i pchnął sanie, które zaczęły gładko sunąć na płozach, nawet po ścieżce. Zatrzymał je i popatrzył na Claire zadziornie.

      – Prowadź, Macduffie2, ja pójdę za tobą.

      Zadrgały jej kąciki ust; usiłowała nad tym zapanować, ale daremnie. Skłoniła głowę, starając się ukryć uśmiech.

      – Doskonale. – Patrząc przed siebie, wykrzyknęła: – Dziewczęta!

      Przywołała je spomiędzy zaśnieżonych rabat w zielniku.

      – Idziemy do lasu. Mamy godzinę, najwyżej dwie, a musimy zebrać wystarczająco dużo gałęzi, aby przystroić całą salę.

      Dziewczęta pobiegły naprzód, Annabelle z Juliet na czele, a Louisa i Therese zaraz za nimi.

      Daniel pchał sanie i starał się dotrzymać kroku Claire, która szła tuż przed nimi. Uświadomił sobie, że dając się unieść dumie, popełnił błąd taktyczny. Drążek pomiędzy rączkami sań był na tyle długi, że mogły się przy nim zmieścić dwie osoby; powinien był poprosić o pomoc.

      Ze


<p>2</p>

Macduff – postać z Szekspirowskiego Makbeta.