Poza tym, że nie mieliśmy niepodległości, że naszą część świata skuwał system totalitarny, jedna rzecz wydawała mi się jeszcze ważniejsza. Było nią zagrożenie nuklearne wiszące nad światem. Wiedzy o nim nie czerpałem z propagandy, w której oczywiście eksponowano wizję zagrożenia atomowego wyłącznie ze strony Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Faktyczny rozmiar tego zagrożenia pojąłem, kiedy zacząłem studiować fizykę. Pamiętam, że pełna świadomość potencjału zniszczenia zrodziła się we mnie podczas ślęczenia nad podręcznikami. Wstrząsnęła mną wtedy do głębi myśl, że naprawdę w krótkim czasie wszyscy możemy przestać istnieć. Stało się dla mnie oczywiste, że unicestwienie świata jest jak najbardziej realne, że nie ma tu cienia przesady. Lata pięćdziesiąte były pełne otwartej wrogości między blokami wyposażonymi w arsenały zdolne zlikwidować ludzkość. Los świata naprawdę wisiał na włosku,i to nie tylko w dniach kryzysu kubańskiego. Z wielką uwagą śledziłem rozwój tych wypadków i z ulgą przyjmowałem zawierane porozumienia.
To był większy problem niż sprawy sowieckiego totalitaryzmu, narzuconego Polsce ustroju, braku niepodległości?
Większy. To było, bez żadnej przesady, być albo nie być tego świata. A przynajmniej naszej cywilizacji. Tak uważałem wtedy i do dziś nie zmieniłem zdania. Wizja potencjalnej katastrofy nie była wydumana. Była całkowicie realna. Sowiecki totalitaryzm zawsze postrzegałem jako jednoznaczne zło. Podjęcie z nim walki było oczywistym nakazem moralnym. Każda walka musi mieć jednak jakiś, choćby w minimalnym stopniu racjonalny plan, żeby nie oznaczała wyłącznie daremnego rozlewu krwi. W latach sześćdziesiątych ślady wojny ciągle były jaskrawo widoczne niemal na każdym kroku. Rzucał się ciągle w oczy dotkliwy brak ludzi, którzy zginęli. Nie istniały ogromne połacie miast. Wrocław był czymś w rodzaju archipelagu. Dzielnice, które w jakiejś części dały się odbudować, poprzedzielane były setkami hektarów pustych przestrzeni. Tak wyglądała ogromna część Polski. Na każdym kroku widziało się ludzi bez rąk, bez nóg i na wiele innych sposobów poszkodowanych w wyniku wojny. A ci, co przeżyli, często przez dziesięciolecia żyli w powojennej traumie. I przez dziesięciolecia wegetowali w trudnych warunkach, w resztkach jakiejś kamienicy, po kilkanaście osób w jednej izbie. Wszyscy okradzeni przez Niemców czy Sowietów z większości dobytku, który ich rodziny zdołały zgromadzić przez wiele pokoleń. Z wszystkiego, co najbardziej wartościowe materialnie, co przedstawiało wartość zabytkową, z rodzinnych pamiątek. A jednak ci okaleczeni i ograbieni i tak byli szczęściarzami. Bo przeżyli, w przeciwieństwie do milionów wymordowanych, których grobu często nie wiadomo było, gdzie szukać. Dla naszego ledwie częściowo odbudowanego kraju kolejna wojna mogła być wyjątkowym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli wymiana ciosów nuklearnych jakimś cudem miałaby ograniczony zakres, mogła oznaczać największą tragedię w naszych dziejach. Bo w tej części Europy konfrontacja nuklearna przyniosłaby największe żniwo. A punktów zapalnych na naszym globie nie brakowało. Lata sześćdziesiąte to także wojna wietnamska. Dużo się o niej dyskutowało. Temat był niejednoznaczny.
Niejednoznaczny?
Oczywiście z jednej strony był to lokalny pojedynek dwóch supermocarstw. Amerykanie powstrzymywali sowiecką ekspansję i pod tym względem wszystko było jasne. Zarazem jednak skala zaangażowania Wietnamczyków z północy robiła ogromne wrażenie. Ta ich wieloletnia, niejednokrotnie heroiczna walka była możliwa nie tylko dzięki zaopatrzeniu otrzymywanemu ze Związku Sowieckiego i całego bloku państw socjalistycznych. Zapewne znaczna część żołnierzy Vietcongu była ofiarami komunistycznej propagandy. Bez wątpienia tak. Jednocześnie tymi ludzi kierowało często dążenie do wyzwolenia się od kolonializmu. Najpierw okupantami byli Francuzi, potem okupantów dostrzegali w Amerykanach. W tamtych czasach dyskutowaliśmy o tym wielokrotnie, opierając się nie na relacjach z oficjalnych mediów, ale na materiałach z zachodniej prasy czy obcojęzycznych stacji radiowych. Przynajmniej z ówczesnej perspektywy to nie był temat do jednoznacznych rozstrzygnięć…
W jakiejś mierze wojna wietnamska była także polską wojną. Najliczniejszą, po Murzynach (czy Afroamerykanach – według political corectness), grupą etniczną w armii amerykańskiej były osoby pochodzenia polskiego. Na 59 tysięcy poległych żołnierzy US Army 23 tysiące miały polskie korzenie. Jeden z naszych pisarzy, o których wspominaliśmy, Marek Hłasko, był wtedy w Stanach i zgłosił się do poboru. Chciał ochotniczo walczyć w Wietnamie…
Ale też w książce Palcie ryż każdego dnia pisał o żołnierzach amerykańskich polewających zapasy ryżu benzyną i rzucających zapalone zapałki na oczach zrozpaczonych wietnamskich kobiet…
Do jakich więc wniosków dochodziliście, dyskutując w połowie lat sześćdziesiątych o ówczesnej sytuacji politycznej?
Dostrzegaliśmy ewolucję systemu komunistycznego. Nie był on już tak represyjny jak za Stalina. Istniała jakaś przestrzeń wolności, choćby taka, że pozwalała na w miarę nieskrępowane praktyki religijne czy takie dyskusje, o jakich mówimy. Oczywiście na gruncie prywatnym czy np. w Klubie Inteligencji Katolickiej. Pomimo różnorakich trudności blok sowiecki był u szczytu swojej potęgi. Wiadomo było, że jego gospodarka na dłuższą metę nie będzie w stanie sprostać zachodniej konkurencji. Nikt nie wierzył w zapewnienia Chruszczowa, według których stopa życiowa w ZSRR do roku 1980 miała przewyższyć poziom życia w USA. To był niewątpliwy absurd. Skoro jednak system w krótkim czasie nie miał się ani rozlecieć, ani odnieść sukcesu – to zastanawialiśmy się nad jego konwergencją. Nad szansą zbliżenia do modelu wolnorynkowego czy też perspektywą pewnego upodobnienia obydwu dominujących na świecie systemów. Pamiętajmy, że Związek Sowiecki za Chruszczowa dość znacznie się różnił od tego z czasów Stalina. To nie był niewzruszony monolit. Jego skuteczne kruszenie wydawało się jednak przerastać nasze ówczesne możliwości.
Czyli – w czasach „małej stabilizacji” – postawa trochę pozytywistyczna…
Trochę tak. W 1963 roku zacząłem pracować jako nauczyciel akademicki…
Dwudziestodwuletni nauczyciel akademicki.
No tak, w 1963 roku miałem dwadzieścia dwa lata. Od początku mojej pracy dążyłem do tego, by przekazywać nie tylko wiedzę z fizyki czy matematyki, ale także propagować poszerzanie horyzontów, krzewić postawy oparte na fundamencie dalekim od marksistowskiego, jak najbliższym tradycji europejskiej, chrześcijańskiej. Starałem się przy tym unikać wszelkiego mentorstwa. Jak sam zauważyłeś, byłem w tamtych latach niewiele starszy od moich studentów a zdarzało się, że od niejednego o wiele młodszy. Swoją pracę zawsze jednak rozumiałem nie wyłącznie jako przekazywanie wiedzy czy umiejętności, lecz jako inspirowanie do rozwoju, do refleksji, do poszukiwania odpowiedzi na ważne pytania.
Aż nadszedł rok 1968. Często eksponuje się dziś tamte wydarzenia jako wybuch polskiego antysemityzmu. Najważniejszym wydarzeniem miała być wymuszona emigracja wielu polskich Żydów.
Absolutnie nie tak to wyglądało. Przynajmniej z wrocławskiej perspektywy. W stolicy może ta antyżydowska awantura miała jakieś znaczenie, ale nie miała żadnego związku z antysemityzmem. Powszechnie wiadomo było, że na szczytach PZPR-u trwały walki frakcyjne. W 1967 roku Gomułka wykorzystał wojnę sześciodniową po to, by pozbyć się wielu swoich przeciwników, oskarżając ich o związki z rzekomym „izraelskim imperializmem”. Rzeczywiście w jakiejś części przeciwnikami Gomułki byli komuniści pochodzenia żydowskiego. Prawie zawsze