Kornel (w środku) przed egzaminem maturalnym, 1958 rok
Jak to się stało, że zamieszkałeś we Wrocławiu?
Po maturze zdawałem na Wydział Lekarski warszawskiej Akademii Medycznej, no i nie dostałem się.
Chciałeś zostać lekarzem? Interesowałeś się literaturą, historią, naukami ścisłymi. Skąd nagle medycyna?
Raczej nie z zainteresowań, ale z pragnienia służenia ludziom. Wybierając przyszły zawód, myślałem przede wszystkim o tym, jaki będzie najbardziej potrzebny, z jakimi kwalifikacjami najlepiej się przydam. Widziałem dużo cierpienia, wielu ludzi pogruchotanych przez wojnę i choroby. Medycyna wydawała mi się tym, co może dać najwięcej dobra. Ten mój wybór nie wynikał z zainteresowań, ale z czegoś w rodzaju humanitaryzmu. Na pewno nie bez wpływu była tu religia i moje lektury z tego czasu. Zaczytywałem się wtedy np. Tołstojem. No, ale zabrakło mi iluś tam punktów i nie dostałem się. W rodzinnym mieście nie mogłem w tym samym roku zdawać na żaden inny kierunek studiów. Przynajmniej na te, które mnie interesowały, terminy już minęły. W grę wchodziły więc inne miasta uniwersyteckie. Zdecydowałem się ubiegać o przyjęcie na fizykę, bo przedmiot ten zawsze był dla mnie bardzo ciekawy, zawsze byłem z niego dobry. Nauczycielka namawiała mnie, bym studiował właśnie fizykę. W czasach licealnych brałem udział w różnych międzyszkolnych konkursach, m.in. w olimpiadach przedmiotowych z fizyki i matematyki. Po porażce na medycynie dowiedziałem się, że mogę jeszcze zdawać na fizykę do Krakowa, Łodzi lub Wrocławia. I właśnie w tych dniach moja mama spotkała znajomą zakonnicę szarytkę, siostrę Janinę. Znaliśmy się stąd, że ja, a także mój młodszy brat i siostra, chodziliśmy do przedszkola prowadzonego przez szarytki. Siostra spytała o mnie i dowiedziała się, że zastanawiam się, na który z uniwersytetów zdawać. Okazało się, że jej rodzona siostra wraz z rodziną miała mieszkanie we Wrocławiu. Mało tego – jej syn także zdawał na fizykę. Była możliwość zamieszkania. W ten sposób trafiłem do Wrocławia i zamieszkałem u rodziny Barbary Waśkowskiej przy ul. Norwida. Jej syn na studia się dostał. Tak samo jak ja.
Wrocław był dla ciebie obcym miastem. Jakie były twoje pierwsze wrażenia?
Wyglądał wtedy bardzo podobnie jak moja rodzinna Warszawa. Ogromne połacie miasta leżały w ruinach. Od razu więc mogłem się poczuć jak u siebie w domu. Na początku pierwszego roku zorganizowaliśmy wycieczkę rowerową do Leśnicy. Wyruszyliśmy spod uczelni i całą drogę jechaliśmy przez zmasakrowane wojną miasto. Nie było wątpliwości, że zachodnie dzielnice kiedyś miały wysoką i bardzo zwartą zabudowę. W 1958 roku ciągle były wypalonym pustkowiem. Co najwyżej pojedyncze kamienice nadawały się do odbudowy. Zupełnie jak w Warszawie, do której zresztą zamierzałem wrócić po studiach. Długo nie rezygnowałem ze stałego zameldowania w domu rodziców. Były wtedy duże ograniczenia w meldowaniu się w stolicy, a ja nie chciałem tracić szansy powrotu. Wszystko jednak potoczyło się inaczej.
Podróż z Wrocławia do Warszawy nie była wtedy tak łatwa jak dzisiaj. Do rodziców i rodzeństwa przyjeżdżałem tylko na święta. Już na tej pierwszej wycieczce do Leśnicy poznałem Jadwigę. Ożeniłem się z nią rok później, mając 18 lat.
Miałeś wtedy jakąś styczność z działalnością opozycyjną?
Pierwsza rzeczywista działalność opozycyjna wiązała się dopiero z rokiem 1968. Wcześniej wszystko ograniczało się do dyskusji, kultywowania tradycji, utrzymywania ścisłego związku z duszpasterstwami. Sporo zawiązanych wtedy przyjaźni znalazło jednak później kontynuację także w niezależnym ruchu wydawniczym czy podziemiu solidarnościowym. Studia były okresem bardzo dla mnie ciekawym. Sam ich program był ogromnie interesujący, a chodziłem też na inne wykłady. Jednym z kolegów na moim roku był Andrzej Mycielski, który też przyjechał z Warszawy, ukończył to samo liceum, co ja. Wspominałem go już – to w jego garniturze zdawałem maturę. Po roku jednak wrócił do stolicy. Jego ojciec był profesorem prawa. Chodziliśmy na wykłady na ten wydział. Z dużym zainteresowaniem chłonąłem wiedzę z filozofii antycznej, etyki, historii państwa i prawa. Powszechnym zwyczajem w tamtych czasach było uczenie się w grupie. Po części wynikało to z ograniczonego dostępu do książek, ale owocowało bliskimi, koleżeńskimi więziami, przekładało się na wspólne wycieczki, dyskusje itd. Do najbliższych mi ludzi z tego czasu należeli: Witek Karwowski (dzisiaj profesor), Nadia Sznajder (Żydówka z Wałbrzycha, po studiach wyemigrowała), Basia Szajnar, Andrzej Waśkowski, potem też Jurek Hańćkowiak. Jeździliśmy w góry, trochę zajmowałem się wspinaczką. Pływałem też na żaglówkach, ale nie byłem bardzo zaangażowany w życie studenckiej społeczności. Bardziej skupiałem się na nauce, swoich zainteresowaniach, zajęciach duszpasterstwa.
Przygód górskich czy żeglarskich trochę jednak miałeś?
Nawet więcej niż trochę. Poczułem się już tak doskonałym, doświadczonym i kompetentnym wodniakiem, że jak miałem do dyspozycji żaglówkę, to postanowiłem zabrać na nią swoich rodziców. I właśnie wtedy, jak nigdy wcześniej, sytuacja na łódce wymknęła mi się spod kontroli. Nagły poryw wiatru, jeden niewielki błąd i w ułamku sekundy wszyscy wylądowaliśmy w wodzie. Sytuacja była naprawdę groźna. Oboje rodzice zniknęli pod powierzchnią. Raz za razem nurkowałem pod kadłub żaglówki i pod sam żagiel. Przeraziło mnie, że mama znalazła się pod płótnem żagla i nie może się spod niego wydostać. Takie sytuacje są częstą przyczyną utonięć. Szczęśliwie spod wody wydobył się mój ojciec. Mamę uratowaliśmy jednak dosłownie w ostatniej chwili. Naprawdę otarliśmy się wtedy o nieszczęście. Świadomość, że o mało nie potopiłem własnych rodziców, towarzyszyła mi potem przez całe lata. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Nie tylko jednak najedliśmy się strachu, ale na dno poszło mnóstwo rzeczy moich rodziców. Wszystkie dokumenty, aparat fotograficzny, buty, część ubrań. Woda w tym miejscu była bardzo głęboka i niczego nie zdołaliśmy wydobyć. Kilka lat później miałem też dość groźną przygodę w górach. Sporo chodziłem po Tatrach. Także w środku zimy, przy trudnych warunkach. Kiedyś z moim przyjacielem Jurkiem Petryniakiem wybraliśmy się wysoko w Tatry w czasie dość dużego zagrożenia lawinowego. Brnęliśmy przez wysoki śnieg, prawie nie mówiąc do siebie ani słowa, bo niektóre nawisy śnieżne rzeczywiście wyglądały tak, jakby były zdolne ruszyć z byle powodu. Kiedy to wspominam, to naprawdę nie mogę pojąć, jak mogliśmy się zdobyć na tak szaleńcze ryzyko. Bo wtedy nagle zobaczyliśmy, że idzie na nas lawina. Naprawdę duża i w takiej od nas odległości, że nie mieliśmy szans przed nią uciec. Porwała nas w mgnieniu oka. W tej śnieżnej masie, miotani i wywracani, co chwilę w niej koziołkując, pędziliśmy wraz z nią ku dolinie. Obydwaj walczyliśmy z masami śniegu, starając się jakoś nie tyle utrzymać na powierzchni, bo to raczej niewykonalne, co nie zatonąć w śnieżnych głębinach, nie dać się w tym śniegu „zmielić”. Co w takich sytuacjach najczęściej jest celem nieosiągalnym. Zdecydowanie