Życzenia imieninowe złożone Kornelowi przez dziadków Morawieckich. Wśród nich życzenie, by został „Bohaterem w Ojczyźnie”, 1954 rok
Jednak nie tylko dom rodzinny miał wpływ na twoje dojrzewanie?
Miałem szczęście do wielu znakomitych nauczycieli, a także księży. W kościele Matki Boskiej Zwycięskiej przy ul. Grochowskiej wikarym był ksiądz Jan Tarnowski, człowiek wszechstronnie wykształcony. Ukończył m.in. socjologię, był kilkanaście lat starszy ode mnie. Prowadził ośrodek spotkań dla młodzieży studenckiej, coś w rodzaju dzisiejszych duszpasterstw akademickich. Na zakończenie którychś rekolekcji powiedział, żeby przychodzić do niego z pytaniami. Przyszedłem więc i zadałem pytanie: „Po co ja żyję?”. Kapłan uśmiechnął się i odparł, że odpowiedź nie jest prosta i nie może być krótka. Dowiedział się, że nie jestem studentem, lecz tylko licealistą. Powiedział jednak, żebym tego nie zdradzał, bo spotkania przewidziano dla młodzieży akademickiej. Kiedy było trzeba, podawałem się więc za słuchacza pierwszego roku. Bywało, że w wyniku długotrwałych dyskusji w duszpasterstwie późno wracałem do domu i mama miała o to do mnie pretensje. Krótko po uwolnieniu prymasa Wyszyńskiego przybył on na spotkanie ze studentami skupionymi przy kościele Matki Boskiej Zwycięskiej. Odprawił mszę świętą, było to jedno z jego pierwszych wystąpień publicznych po wyjściu na wolność. Dostałem wtedy od kardynała książkę – nagrodę z dedykacją za zaangażowanie religijne. Były to Ewangelie z Dziejami i Listami Apostolskimi tłumaczone przez księdza Eugeniusza Dąbrowskiego. Tego starszego już wtedy kapłana także poznałem w czasach licealnych i bez wątpienia miał na mnie duży wpływ. Był wielkim autorytetem religijnym. Jego znakomite tłumaczenie Nowego Testamentu, którego dokonał po I wojnie światowej, było chyba pierwszym przekładem od czasów Jakuba Wujka. Ksiądz Dąbrowski był jednoznacznym antykomunistą, ale nigdy nie wyrażał tego wprost. W czasie spotkań duszpasterskich przestrzegał przed „księżmi patriotami”, których ruch był wtedy wspierany przez władze w celu zdobycia kontroli nad Kościołem.
Tym niezwykłym księżom zawdzięczaliśmy wyjątkowe, niezapomniane msze święte w kościele na Grochowskiej, w czasie których wygłaszane były znakomite, długo pozostające w pamięci homilie. Msze odprawiano także w rocznice narodowe, skazane wtedy na zapomnienie: 3 maja, 11 listopada.
Z warszawskim duszpasterstwem akademickim nie straciłem kontaktu ani w czasie studiów we Wrocławiu, ani też wiele lat później. Księdza Tarnowskiego odwiedzałem jeszcze pod koniec jego życia, w latach dziewięćdziesiątych. Jak powiedziałem, miałem też szczęście do nauczycieli i kontakt z niektórymi przetrwał długie dziesięciolecia. A ci, którzy odeszli, pozostaną dla mnie niezapomniani. Na przykład znakomita rusycystka, pani Lachowicz. Urodziła się w Odessie, była rozkochana w kulturze rosyjskiej. Nie sowieckiej – rosyjskiej! Recytowała poezję, polecała książki. Dzięki niej wiedzieliśmy, że ten wielki sąsiad na wschodzie to nie tylko ZSRS, ale też fascynujące powieści. Bardzo szybko przyswajałem sobie język rosyjski i czytałem w oryginale Lermontowa, Turgieniewa, Czechowa. Chyba wszystkie dzieła Dostojewskiego przeczytałem w oryginale. Akurat te książki były dostępne i wyjątkowo tanie. Jednymi z pierwszych, jakie kupiłem, były słowniki rosyjsko-polskie. Po maturze pani Lachowicz powiedziała mi: „Kornelku, ty nie powinieneś siedzieć w tym kraju! Ty powinieneś podróżować, poznawać świat!”. Tej rady akurat nie wziąłem sobie do serca. Wyjeżdżanie z PRL-u w latach pięćdziesiątych było prawie niemożliwe i, szczerze powiedziawszy, nie pociągało mnie. Życie w Polsce nie było łatwe, perspektywy nie wyglądały zachęcająco, ale chciałem być tutaj i wcale się nie nudziłem. Pochłaniało mnie to, czym się interesowałem. Pani Lachowicz umarła krótko po tym, jak ukończyłem liceum.
Niezwykłą postacią była Jadwiga Wasilewska. Urodziła się w Mandżurii pod koniec I wojny światowej. Jej ojciec trafił tam jako wybitny epidemiolog, specjalista do walki z dżumą. Kiedy dowiedział się, że Polska odzyskała niepodległość, postanowił natychmiast do niej wracać, by bez reszty zaangażować się w odbudowę państwa. Droga przez Rosję była odcięta, zamęt rewolucyjny w apogeum. Inne drogi do kraju też nie wyglądały najlepiej, zablokowany był np. Kanał Sueski. Wasilewski wraz z rodziną odbył więc trwającą kilka miesięcy podróż wokół Afryki. W Polsce zaczął tytaniczną pracę lekarską. Miał około pięćdziesięciu lat, kiedy umarł. Jak stwierdzono, powodem śmierci było przepracowanie. Żona została sama z czworgiem dzieci i była dumna z tego, że mąż nie zostawił jej żadnych pieniędzy. Z wykształcenia była pielęgniarką, dała sobie radę – wychowała wspaniałych ludzi. Jadzia była najmłodsza i zawsze bardzo niepokorna. Chodziła do Gimnazjum im. Emilii Plater. Jakoś w latach trzydziestych brała udział w wielkiej akademii, chyba trzeciomajowej, w Teatrze Wielkim. Mocno akcentowano na niej kult marszałka Piłsudskiego, do którego Jadzia nastawiona była raczej krytycznie. Kiedy więc zagrano Pierwszą Brygadę – nie wstała z miejsca. Uważała, że nie musi tego robić, bo to nie jest hymn narodowy. Spotkały ją za to surowe konsekwencje. Została usunięta ze szkoły z „wilczym biletem”. Dużo trudu kosztowało matkę umożliwienie niepokornej córce kontynuowania nauki. Z czworga dzieci wojnę przeżyła tylko ona. Starsza siostra zginęła w 1939 roku, nazwisko brata znalazło się na Liście Katyńskiej, po wojnie okazało się, że druga siostra zginęła w powstaniu warszawskim. Po jego klęsce Jadwiga Wasilewska wraz z matką przeszły przez obóz w Pruszkowie, potem mieszkały niedaleko nas – przy ul. Brzeskiej. W latach osiemdziesiątych Jadwiga działała w Solidarności Nauczycielskiej, wytrwale pracowała w konspiracji. Pięć lat po jej śmierci w Liceum im. Mickiewicza odsłonięto poświęconą jej tablicę pamiątkową. Niedawno odbyła się sesja na temat jej działalności.
W tej szkole było wielu świetnych nauczycieli, choćby pan Szczepankiewicz, dbający o nasz rozwój fizyczny. No i oczywiście moja polonistka – pani Krasuska. W tamtych czasach miałem bardzo sprawną pamięć. Bez trudu zapamiętywałem obszerne teksty literackie. Kilkanaście lat temu okazało się jednak, że pani Krasuska bije mnie w tym na głowę. W czasie rozmowy, którą odbyliśmy blisko czterdzieści lat po ukończeniu przeze mnie liceum, powiedziała np.: „Kornelku, jak tyś pięknie wtedy tego Słowackiego recytował!”. Pamiętała dotyczące mnie epizody, które już dawno wyleciały mi z głowy! Chyba wychodząc z założenia, że między piętnastym a siedemnastym rokiem życia chłonność umysłu osiąga zwykle swój szczyt, bardzo zachęcała nas do czytania. I rzeczywiście – dziś chyba rzadko młodzi ludzie pochłaniają podobne ilości książek. Moja polonistka po wprowadzeniu stanu wojennego zajmowała się kolportowaniem podziemnej prasy, m.in. Solidarności Walczącej. W 1990 roku zbierała podpisy popierające moją kandydaturę na prezydenta. Świetną miałem też nauczycielkę historii, panią Polichtowską. Jej lekcji również nigdy nie zapomnę.
Rok 1956 był dla ciebie jakimś przełomem?
Wtedy odczuwało się to jako wielką zmianę. Nie niepodległość, nie jakieś przeobrażenie fundamentalne, ale w porównaniu z latami stalinowskimi – doniosły przełom. I tak to też odbierała moja rodzina. Ojciec nie tylko zapisał się do związku kombatantów, ale dostał pracę w jednym z ministerstw na Kruczej, na jakimś drugorzędnym, urzędniczym stanowisku. Wprawdzie po roku czy dwóch go z tego stanowiska wyrzucili, ale wcześniej takie zatrudnienie byłoby w ogóle niemożliwe. Potem ojciec pracował jako majster od sieci cieplnej. Układał rurociąg z Zalewu Zegrzyńskiego. W sumie po 1956 roku sytuacja zawodowa ojca się ustabilizowała i w ogóle zrobiło się nieco