W mieszkaniu przy ul. Mińskiej w Warszawie około 1950 roku. Kornel w górnym rzędzie drugi z prawej, obok matka chrzestna Stefania Tussowy. Na górze z lewej siostra Kornela – Zofia, mama Jadwiga i ojciec Michał Andrzej. Za stołem brat ojca Romuald Morawiecki ps. Hardy
W latach czterdziestych zacząłeś też chodzić do szkoły.
Tak. Zaliczono mi pierwszą klasę na podstawie oświadczenia kierownika szkoły z Rakowa, pana Malinowskiego. Uznano, że w czasie pobytów na wsi zrealizowałem program wstępnej klasy szkoły podstawowej. Co zresztą nie było dalekie od prawdy. Dzięki temu zacząłem naukę od klasy drugiej i byłem o rok „przyspieszony” w edukacji. Moja szkoła znajdowała się w baraku. Kiedy byłem w trzeciej czy czwartej klasie, zaczęto nas przenosić do rzeczywistego szkolnego budynku przy ul. Skaryszewskiej, niedaleko Dworca Wschodniego. Wszyscy wiedzieliśmy, jaką rolę pełniła nasza szkoła w czasie okupacji. To do niej zwożono zatrzymanych w czasie łapanek. Na jej terenie dokonywano selekcji, dzieląc złapanych na tych, którzy pojadą na roboty do Niemiec, trafią na Pawiak, do Auschwitz albo zostaną rozstrzelani w ulicznej egzekucji. Świadomość tego pasma nieszczęść, jakie całymi latami rozgrywały się na szkolnym boisku, towarzyszyła nam w czasie np. gry w piłkę. Tak jak i wtedy, kiedy graliśmy w palanta przed fabryką WFM (Warszawska Fabryka Motocykli), która znajdowała się niemal naprzeciw naszego domu na Mińskiej, a w czasie okupacji nazywała się „Pocisk”.
Ciągle obecny cień niedawnych tragedii…
Był widoczny na każdym kroku. I obecny w codziennych rozmowach. Bardzo przeżywano np. los Żydów…
Żydów? Tak wiele się dziś mówi o obojętności na ich zagładę, o polskim antysemityzmie…
Jakiej obojętności? Jakim antysemityzmie? Przez cały, kilkunastoletni czas mojego zamieszkiwania w Warszawie nigdy nie zetknąłem się z jakimkolwiek przejawem antysemityzmu. Nie przypominam sobie czegokolwiek, co można by tak nazwać. Pamiętam natomiast mnóstwo rozmów moich rodziców, znajomych, krewnych, którym w głowach się nie mogło pomieścić to, co się stało z narodem żydowskim. Bo to się przecież nie może zmieścić w głowie, że liczącą parę milionów, zamieszkującą Polskę od kilku stuleci żydowską społeczność wymordowano niemal doszczętnie. Wystrzelano, zagazowano, spalono! Jedną trzecią przedwojennej Warszawy stanowili Żydzi. I co zostało? Kupki gruzów, okruchy, popioły… Trudno mi sobie nawet wyobrazić jakąś niechęć do Żydów, tym bardziej wtedy w Warszawie. Ich unicestwiono, z dziećmi, kobietami. Plan ich ostatecznego wyniszczenia został zrealizowany niemal w całości. Nas wyrżnięto tylko w części. Nie zdążono w podobnym stopniu. To była niewyobrażalna tragedia i mówiono o niej ze szczerym bólem.
I Żydzi rzeczywiście byli obecni jako temat codziennych rozmów?
Tak! Mówiło się o nich jako o narodzie, który był wśród nas, a teraz go nie ma! Nie wyjechał, nie przeniósł się gdzieś indziej, ale został niemal w całości wymordowany. Przestał istnieć!
Dziś często przywołuje się okres międzywojenny jako czas różnych konfliktów. Ileż jest dzisiaj publikacji przypominających hasło „Wasze ulice, nasze kamienice”.
Skrajnie odmienne było to, czego dowiedziałem się w domu czy od krewnych ze wsi. Właśnie z tych bardzo licznych związanych z Żydami wspomnień rodziców i ich znajomych zbudował mi się złożony obraz tej społeczności, która razem z Polakami żyła na tej samej ziemi od średniowiecza i została niemal doszczętnie wymordowana przez hitlerowców. Była ona bardzo niejednolita, m.in. pod względem majątkowym. Najwięcej było żydowskiej biedoty, utrzymującej się z drobnego handlu i usług. Tylko niewielka część miała domy, duże sklepy, fabryki… W naszym mieszkaniu na Mińskiej Żydów przypominało też kilka przedmiotów pochodzących z getta. Nie wiem, jak do nas trafiły. Być może ojciec, który bywał z drugiej strony Wisły, znalazł je w ruinach?
Co to były za przedmioty?
Duży mosiężny żyrandol i kilka książek – tomy wierszy Słowackiego. Czytałem je mnóstwo razy, obszernych fragmentów nauczyłem się na pamięć. Te rzeczy służyły nam na co dzień, ale nie były tylko zwykłymi przedmiotami. Wiązała się z nimi stale obecna świadomość ich pochodzenia.
Książki Juliusza Słowackiego, których właściciele zginęli w getcie… Żyrandol ze spalonego żydowskiego domu – pamiątka koszmaru rozświetlająca mrok w ponurych czasach… Sporo symbolicznych treści…
Ale też wynik powojennych realiów. Kto dziś pamięta, jak bardzo ciężkie były nie tylko lata okupacji, ale i czasy powojenne. Rzeczy, które dzisiaj dawno wylądowałyby na śmietniku, uchodziły wtedy za luksus. Ludzie mieli zwykle jak na lekarstwo ubrań, często znoszonych i połatanych. Podobnie z różnymi sprzętami, np. garnkami, które łatano, nitowano. Pamiętam, jak mama kupiła pierwszy garnek aluminiowy. Dziś zapewne uznany byłby za niezdrowy, byle jaki. A wtedy to było święto. Przez lata czterdzieste, pięćdziesiąte, miliony Polaków bardzo ciężko pracowały, marnie jadły, żyły w wielkiej biedzie. Z wojny wyszliśmy wszyscy strasznie ograbieni, pokiereszowani…
Pokiereszowani?
Wojna to nie tylko ofiary, cierpienia, heroizm, ale też szerzące się patologie. Iluż ludziom przetrąciła kręgosłup, nie pozwoliła już nigdy wrócić do równowagi, odnaleźć się w życiu. Jak ktoś otarł się o wojenne potworności, napatrzył się na okrucieństwo, przeżył śmierć bliskich – czasem tracił wiarę w sens czegokolwiek. W pewnym, na szczęście dużo mniejszym, stopniu dotyczyło to także mojej rodziny. Młodszy brat ojca, wujek Józek, przed wojną studiował w Szkole Głównej Handlowej. Był w AK, prawdziwie bohatersko walczył z Niemcami. Po wojnie, w młodym wieku, umarł na serce. Widząc tych ludzi przewijających się przez nasze mieszkanie na Mińskiej, szczególnie mężczyzn, nie miałem wątpliwości, że świat wartości wielu z nich jest rozchwiany. Nie cenili swojego życia, lekko je traktowali. Byli dumni, ale i bezwzględni wobec samych siebie. Niedawna wszechobecność śmierci i zniszczenia odebrała im wiarę w przyszłość, w sens budowania czegokolwiek trwałego. Mamy wiele utrwalonych świadectw entuzjazmu towarzyszącego odbudowie, ale to tylko część obrazu tamtych czasów. Jakże wielu pogrążyło się wtedy w pijaństwie! Na mieście grasowały watahy chuliganów atakujących przechodniów bez jakiegokolwiek powodu. Albo też gotowe ciężko pobić dla jakiegokolwiek łupu, paru groszy czy tylko dla wyładowania agresji. Pamiętam, że na Mińskiej zdarzało się, iż jakaś banda zaczynała nagle rzucać w ludzi kamieniami, bez żadnej przyczyny. Miałem może jedenaście lat, kiedy, wychodząc z domu, natknąłem się na taką awanturę. Jeden z pierwszych kamieni ugodził mnie w głowę, zalałem się krwią, straciłem przytomność. Do domu przynieśli mnie sąsiedzi. Nie była to wtedy sytuacja