Nie wiem, jak by to wyglądało w statystykach. Nie przypuszczam też jednak, żeby istniały jakieś wiarygodne dane na ten temat. To wojenne okaleczenie, pogubienie było odczuwalne na każdym kroku. Marek Hłasko w swoich opowiadaniach oddawał to dość wiernie. Wszechobecna agresja, obojętność na sprawy najbardziej fundamentalne udzielała się tym, którzy przez okupację przeszli bohatersko. Może to był prosty efekt wojny, a może też powszechnej świadomości, że wojenne ofiary wcale nie przełożyły się na normalny porządek w kraju po klęsce Hitlera? Knajpy pełne były pijaków i awanturników, którzy często wcześniej byli porządnymi ludźmi. Kiedy miałem 11–12 lat, przez jakiś czas chodziłem na obiady do restauracji. Mama znalazła taką porządniejszą, gdzie nie było wielkiego pijaństwa, i dawała mi po pięć złotych na każdy posiłek. Pamiętam, że gospodarowałem tymi pieniędzmi tak, aby co jakiś czas mieć obiad z mięsem. W tej jadłodajni przytrafiło mi się pierwsze spotkanie z… no cóż, chyba z pedofilem. Nie był specjalnie subtelny. Zaproponował po prostu, żebym „poszedł z nim w krzaki”. Oczywiście nie poszedłem, a rodzice, kiedy się o tym dowiedzieli, ostatecznie skończyli z moim stołowaniem się poza domem. Taka niejednoznaczna historia zdarzyła mi się jeszcze parę lat później i zaczęła się w jednym z „miejsc mojego dzieciństwa”. Był nim park Skaryszewski, do którego często chodziłem np. czytać książki, kiedy pogoda temu sprzyjała. Pływałem w tamtejszym jeziorku, miałem też ulubione drzewo, na które często się wspinałem i siedziałem godzinami, ukryty w gałęziach. Obserwowałem toczące się wokół wydarzenia, podpatrywałem zachowanie ludzi i zwierząt, zastanawiałem się nad życiem, marzyłem. Miałem jakieś 16 lat, kiedy w parku tym poznałem człowieka koło trzydziestki. Był filologiem orientalistą, asystentem na Uniwersytecie. Często spotykaliśmy się w tamtej okolicy. Sporo się od niego dowiedziałem, w zasadzie rozświetlał nieznane mi wcześniej obszary, pożyczał książki: Alberta Camusa, Ernesta Hemingwaya i – pierwszy raz po wojnie wydanego – Witolda Gombrowicza. Pływaliśmy łódką po jeziorku, dużo rozmawialiśmy: o literaturze, filozofii, kulturach Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Dowiedziałem się, jak trudnym językiem jest np. arabski, na czym polegają różnice gramatyczne, fonetyczne. Z mojej strony było to coś w rodzaju młodzieńczej przyjaźni, ale czym było z jego strony – człowieka być może dwukrotnie ode mnie starszego? Teoretycznie nic niepokojącego się nie zdarzyło. Mieszkał w centrum i zapraszał mnie do siebie, ale nigdy z tej oferty nie skorzystałem. Dopiero po latach przyszło mi do głowy, że mogło to mieć jakiś homoseksualny podtekst. W sumie nic złego jednak się nie stało, sporo temu człowiekowi zawdzięczam, a nawet nie wiem, jak się nazywał.
Kornel z rodzicami i rodzeństwem – Zofią i Ryszardem. Boże Narodzenie 1953 roku
W efekcie przykrych przygód z ludźmi z knajpy czy z ulicy więcej bywałeś w domu, ogromnie zatłoczonym od nadmiaru lokatorów. Była tam w ogóle możliwość uczenia się?
Nie miałem wyjścia – trzeba sobie było radzić, odrabiając lekcje czasem na korytarzu albo w toalecie. Dziś może się wydać dziwne, że przez co najmniej parę lat moi rodzice mieli służącą. W tych biednych czasach, w przepełnionym mieszkaniu znajdywało się miejsce także i dla niej. Służąca nie była wtedy żadnym atrybutem zamożności. To była jakby kontynuacja dawnego zwyczaju. Wiejskie dziewczyny, które nie miały szans na dobrą przyszłość w rodzinnych stronach, szukały prostego zajęcia w mieście. Służyły nawet u ubogich rodzin, zadowalając się jakimś kątem i bardzo skromną zapłatą. Po pewnym czasie znajdywały ciekawszą pracę, np. w fabryce, wychodziły za mąż. Pamiętam nawet dwie służące, które były z nami, każda po parę lat, pomimo niedostatku i ciasnoty.
Nie miałem problemu ze skupieniem się w mieszkaniu pełnym ludzi. Lubiłem się uczyć, a przede wszystkim – czytać. Czytało się wtedy też inaczej niż dziś. Książek brakowało, w czasie wojny spłonęły wraz z bibliotekami i miastem. Literatura, którą drukowano począwszy od lat czterdziestych, była dość koszmarna – produkcyjniaki, tłumaczenia sowieckiej propagandy itd. Trudno było choćby o powieści historyczne czy przygodowe. Czytało się więc przede wszystkim to, co ocalało z czasów przedwojennych, choć często były to książki z brakującymi stronami, zdekompletowane, nadpalone, „zaczytane na śmierć”. W bibliotekach zasadą było udostępnianie pewnych tytułów tylko na jeden dzień. Jak się nie oddało w terminie, traciło się prawo do następnej książki. Nauczyło mnie to bardzo szybkiego czytania, wykorzystywania każdej wolnej chwili, przy każdej okazji, w każdych warunkach. Tym sposobem pochłaniałem mnóstwo literatury. Chyba wszystko po kolei: Sienkiewicza, Karola Maya, Conan Doyle’a, Żeromskiego, Prusa, a także Kraszewskiego, Jeźdźca bez głowy Thomasa Reida, powieści Marka Twaina, Tarzana Edgara Rice’a Burroughsa itd. Potem czytałem po kolei wszystko Conrada. Do jego twórczości wracałem zresztą wielokrotnie. Kiedy miałem już swoją rodzinę, czytaliśmy w domu na głos Szaleństwo Almayera czy Lorda Jima.
Kornel na obozie, 1954 rok
Nauczyciele zachęcali do czytania?
Ogromnie! W moich szkołach przeważali przedwojenni pedagodzy. Mieli ogromny, twórczy wpływ na swoich uczniów. W roku 1954 zacząłem chodzić do Liceum im. Adama Mickiewicza na Saskiej Kępie, jednego z lepszych w Warszawie, ze wspaniałymi tradycjami. Kontakty z niektórymi nauczycielami przetrwały przez dziesięciolecia. Duży wpływ miała na mnie nauczycielka fizyki – Jadzia Wasilewska-Jantar.
Słyszałem, że byłeś na placu Defilad w czasie sławetnego przemówienia Gomułki w 1956 roku.
Byłem na obrzeżach tego wielkiego zgromadzenia. Nadmiernego wrażenia na mnie nie zrobiło. Ludzi było mnóstwo, w sporej części agresywnych. Ścisk, od jakichś podchmielonych jegomościów dostałem po twarzy.
Na Pradze można było „za darmo” dostać kamieniem, pod Pałacem Kultury, też nie wiadomo za co, pięścią w twarz. Miałeś pecha do agresywnych kolesiów czy kultura życia codziennego nie była w tamtych czasach zbyt wysoka?
Takie były realia. Mnóstwo pijaków, łobuzów. Ja sam też nie byłem aniołkiem. Bałem się, ale jeszcze bardziej obawiałem się ujawnienia tego strachu, co inni mogli odbierać jako moje stawianie się.
Michał Andrzej Morawiecki, ojciec Kornela, ok. 1955 roku
Czy twoja obecność na placu Defilad w czasie przemówienia Gomułki była przejawem zainteresowania polityką?
Nie. To był raczej przypadek. Przyszedłem, bo coś spektakularnego i być może ważnego się działo. Rodzice strzegli mnie przed niebezpiecznymi zainteresowaniami. Ojciec nie obnosił się ze swoją akowską przeszłością. Bał się, że coś powiem w szkole albo w obecności jakiegoś ubeka i ściągnę kłopoty. Dopiero po 1956 roku dowiedziałem się, co ojciec robił w czasie okupacji a także, co myśli o komunistach.
Poglądy matki były podobne?
Rodzice różnili się poglądami. Ojciec był człowiekiem bardziej religijnym, jednoznacznym, zdeklarowanym patriotą, dumnym z Polski, jej tradycji, z bohaterskiej przeszłości. Mama do spraw wiary miała stosunek chłodniejszy, była bliższa światopoglądu wolnomyślicielskiego. Mniejsze znaczenie miał dla niej patriotyzm. Wielokrotnie powtarzała, że powinny powstać Stany Zjednoczone Europy. Uważała, że wspólne państwo, obejmujące cały kontynent, może położyć kres powtarzającym się wojnom. Jej zdaniem, to silnie akcentowana tożsamość narodowa była podłożem konfliktów. Należało więc szukać przede wszystkim tego, co wspólne dla członków cywilizacji europejskiej czy