Świeży. Nico Walker. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Nico Walker
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788366553163
Скачать книгу
NA SALI.

      Nie miałem pojęcia, co się dzieje.

      – CO Z TOBĄ, DO CHUJA? JESTEŚ MĘŻCZYZNĄ CZY KIM?

      Oczywiście nie płacili dobrze, ale z drugiej strony nikt poza starym Gerasenem nie miał raczej nic przeciwko temu, żeby człowiek wyszedł na chuj wie ile przerw na fajkę. Więc było spoko i wiele czasu spędziłem, stercząc na tyłach restauracji.

      Był tam też młody kelner, który chodził do tej samej szkoły co ja. Chudy, biały dzieciak, jak ja, tyle że palił newporty, a ja winstony. Powiedział mi, że pieprzy jedną z wnuczek Gerasenego.

      Stary Gerasene miał dobrych kilka córek i wnuczek. Wszystkie jeździły cadillacami albo jeepami czy czymś takim, lubiły opery mydlane, Rodzinę Soprano i tego rodzaju gówno. Wszystkie pracowały w restauracji, ale za wiele się nie narobiły. Nie wiem, czy stary Gerasene miał jakichś synów albo wnuków, ale jeśli tak, to tu nie przychodzili.

      Wracając: kelner powiedział mi, jak rucha Gabriellę. Gabriella miała dwadzieścia jeden lat, ładną buźkę i była cycata. Zawsze, słońce czy deszcz, nosiła buty, które mówią: wypierdol mnie. Wydawała się całkiem miła, ale kelner miał to totalnie w dupie.

      – Jest głupia jak but – powiedział.

      Nie mogłem zrozumieć, jakie to miało znaczenie.

      – Ale lubi rozwierać swoją dupę – stwierdził. – I kupuje mi ciuchy.

      Nie warto było nic dodawać, więc po prostu spojrzałem w niebo. Gość bez wątpienia miał to coś.

      Wszedłem z powrotem do środka, było kilka nowych zamówień, więc zacząłem znów podrzucać ciasto i za każdym razem, gdy to robiłem, a ono rozciągało się w powietrzu, nie mogłem powstrzymać się przed myśleniem o Gabrielli i jej rozszerzającym się odbycie.

      Zamierzałem rzucić uczelnię, ale wziąłem pięć miligramów klonazepamu, wypiłem trochę ponad pół litra olde english i urwał mi się film w muzeum sztuki. A więc zajebałem dedlajn na rzucenie zajęć i skończyło się tym, że musiałem wylecieć normalnie, z powodu stopni.

      Dostałem list, w którym pisano, że muszę zajść do ojca Jakiegośtam, żeby mógł mi obwieścić koniec przygody z uniwerkiem. Co zresztą uczynił. I spytał mnie też, czy kiedykolwiek byłem za granicą. Powiedziałem, że raz w Hiszpanii. Stwierdził, że ze mnie szczęściarz. Miał już sześćdziesiątkę na karku, gdy po raz pierwszy opuścił Stany. A ja – taki młody i już w Hiszpanii! Potem spytał, co zamierzam robić, a ja powiedziałem, że prawdopodobnie zajmę się swoimi cholernymi sprawami.

      Do maja wyprowadziłem się z domu rodziców i zamieszkałem w bliźniaku na Murray Hill z moim przyjacielem Royem, jego kuzynem Joem i każdym, kto akurat wpadł (głównie dotyczyło to Jamesa Lightfoota). Roy był wielkim irlandzkim dzieciorem, codziennie chodził w tej samej chujowatej marynarce sportowej, walił mocne browary i skręcał szlugi z tytoniem fajkowym. Joe był ładnym, małym makaroniarzem. Nie mógł sobie przepuścić ruchania. To było naprawdę coś. Adoptowano go; tym sposobem stał się kuzynem Roya. Był też najtwardszy z naszej trójki. Był twardy jak chuj. Napieprzaliśmy się ze sobą ciągle, by udowodnić, jacy jesteśmy twardzi, i stąd to wiedzieliśmy.

      Joe malował z Royem domy. I w sumie zarabiali całkiem spoko kasę. Ale potem Joe zaciągnął się do piechoty morskiej, więc na jakiś czas skończył z malowaniem. Za kilka tygodni wyjeżdżał do Parris Island.

      Roy nigdy nie wstąpił do piechoty, za to zadzwonił w moim imieniu do Gerasenego i skłamał, że złamałem rękę podczas jazdy na desce w Cain Park. Powiedzieli, że w porządku. I załatwił mi robotę w restauracji przy Mayfield, w przyjemnym miejscu z dwiema dużymi salami, wysokimi kasetonowymi sufitami i jedną toaletą. Właściciel był kutasem, ale nie za wielkim, a wszystkie kelnerki były śliczne i pieniądze się zgadzały. Mieli tam na kuchni tych Turasów, którzy wyciągali nóż z byle powodu, więc człowiek naprawdę czuł, że żyje. Menedżer posłał mnie najpierw do sprzątania stolików, ale się do tego nie nadawałem, moje buty zresztą też niespecjalnie pasowały, więc przydzielił mnie do robienia sałatek.

      Emily wyjeżdżała za trzy dni. Wracała do domu w Elbie. Przed końcem lata miała się przenieść do Montrealu. Przygotowałem wałówkę: trochę owoców, zimne ravioli, caprese i jakieś butelki taniego czerwonego wina. Plan był taki, że zrobimy sobie piknik nad stawem na tyłach muzeum sztuki. Zrobiliśmy go jednak u Roya na poddaszu. Wypiliśmy jedną butelkę i pieprzyliśmy się tam, na poddaszu. Była nade mną, starała się skupić. Widziałem, że to robi, bo kiedy koncentrowała się w taki sposób, szczęka zjeżdżała jej trochę w bok. Co było zdecydowanie najpiękniejszą rzeczą na świecie.

      Był pogodny dzień i słońce nieźle przygrzewało, więc na poddaszu zrobiło się nieznośnie gorąco i w końcu poszliśmy nad staw, gdzie sporo najprzeróżniejszych ludzi cieszyło się pogodą. Siedzieliśmy z Emily nad wodą i rozmawialiśmy o rozmaitych rzeczach, które zamierzaliśmy zrobić. Powiedziałem, że nie zaciągnąłbym się, gdyby nie wyjeżdżała.

      – Idź się jebaj – odpowiedziała.

      I pewnie źle zrobiłem, poddając ją tej próbie. Tylko że to był taki dobry dzień i myślałem sobie, że większość taka by była.

      Poszedłem do pracy na szóstą. To miał być ważny wieczór. Właściciel robił imprezę po zamknięciu lokalu o dwunastej i bar sałatkowy zamienił się w kolejny barek z alkoholem, a ja miałem serwować drinki. Powiedziałem Emily, Royowi i Joemu, żeby na pewno wpadli, to będą mogli się napić za darmo. Powiedzieli, że przyjdą. I przyszli.

      Najpierw dostrzegłem Roya i Joego. Rozmawiali z właścicielem. Joe opowiadał, że za trzy tygodnie zacznie szkolenie podstawowe. Właściciel słuchał w skupieniu. Lubił Joego, bo wyglądał jak makaroniarz z telewizji.

      – Parris Island… to piechota morska, prawda? – zapytał.

      – Tak – odpowiedział Joe.

      – Ale to dobry sposób na pójście do nieba.

      Przyciągnąłem uwagę Roya. Spytałem, gdzie Emily.

      – Gdzieś tu jest – powiedział.

      – Okej. Nie za wiele mi to pomogło, ale dzięki.

      – Jezu, ktoś tutaj ma okres.

      – Stary, co, do chuja?!

      – Co?

      – Kto to, kurwa, jest?

      – Skąd, do chuja, mam wiedzieć?

      Stał naprawdę blisko niej. I wzięła go ze sobą, podchodząc do baru (już nie sałatkowego).

      Przywitała się.

      Spojrzałem na nią.

      – To Benji – powiedziała. – Benji jest z Ghany. Chodzi do Case’a.

      Spytałem Benjiego, co u niego. Odpowiedział przelotnym uśmiechem i równie szybko odwrócił się do Emily.

      – Znam taką świetną restaurację – stwierdził. – Nazywa się Mi Aldea. Mają tam takie dobre jedzenie. Muszę cię kiedyś zabrać.

      – Mmm, brzmi dobrze – odpowiedziała.

      Wyszedłem zza baru, objąłem Emily i pocałowałem ją w czubek głowy. Ale byłem pijany i zapalony papieros spadł mi przypadkiem prosto do kaptura jej bluzy.

      – Uwaga. Upuścił ci papierosa do kaptura – powiedział Benji.

      – Weź go wyciągnij, typie – zwróciła się do mnie.

      W pierwszej chwili nie załapałem. Wyciągnąłem go w końcu, ale zdążył wypalić dziurę w materiale.

      – Nic się nie stało? – spytała.

      – Wszystko gra – powiedziałem.