Rano chodziłem na zajęcia, czasem je opuszczałem. Znów się wstydziłem; wstyd powstrzymywał mnie czasem przed pójściem na uczelnię. Ale nigdy nie opuszczałem angielskiego. W mojej grupie była Emily. Przypałowa grupa, ale zawsze przychodziłem z jej powodu. Siedzieliśmy obok siebie; tak zaczęliśmy ze sobą gadać.
Była z Elby w stanie Nowy Jork, która leży niedaleko tego samego jeziora co Cleveland. Takie samo miasto, tylko trochę bardziej zadupiaste. Imponowało jej, że miałem pracę w sklepie z butami, że sprzedawałem dragi. Mówiła, że uczyła się u zakonnic i nigdy nie chodziła do szkoły z chłopakami. Wydawało się, że nie wie o nich nic, o czym warto by wspomnieć. Okazało się, że niewiele w tym prawdy, ale co z tego. Była dobra i ją lubiłem. Lubiłem ją bardziej niż Madison Kowalski. Ale nadal byłem rozpieprzony z powodu Madison. Nawet pokazałem Emily jej zdjęcie.
– To Madison – powiedziałem.
– Jest taka ładna – odpowiedziała.
Madison była ładna.
Na świecie jest niezliczenie wiele kobiet. Czasem nie mogę znieść myśli o tym, że jest ich tak dużo i że wszystkie zaczynają, jak zaczynają, z całą tą bystrością umysłu, własnym niewidzialnym światem, tajemnym językiem i czym tam jeszcze, i że wszystko to niszczymy. I swego czasu poharatały mnie bezwzględne morderczynie, ale ani przez chwilę nie wątpiłem, że to tylko dlatego, że wcześniej ktoś je zabił. Ktoś taki jak ja.
Nie chcę kłamać, a przynajmniej nie więcej, niż tak czy siak muszę. Pierwsze, co pomyślałem o Emily, to że chciałbym ją przelecieć. Więc kutasina ze mnie. Ale to, co nas połączyło, było kwestią przeznaczenia albo czegoś w tym guście, bez względu na to, czy kiedykolwiek na nią zasługiwałem. I jeśli moje życie się spierdoliło, to nie z jej winy. Powinienem to teraz zaznaczyć.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pojechałem Greyhoundem, żeby zobaczyć się z Madison w Rutgersie. Mieszkała w akademiku, miała za małe łóżko na dwie osoby, więc było niewygodnie. Ale przynajmniej jej współlokatorka wyjechała do domu na weekend. Madison nie lubiła swojej współlokatorki. Twierdziła, że jest zarozumiała. Spytałem, dlaczego pojechała do domu. Powiedziała, że babcia dziewczyny zmarła. Powiedziałem, że to przykre.
– Pieprzyć ją – odparła.
Miałem zostać dwie noce. Madison zabrała mnie na imprezy. Ale to było bardziej tak, jakbym za nią na te imprezy się wybrał. Poszliśmy ze wszystkimi jej nowymi koleżankami z akademika. Zdążyły już zostać swoimi najlepszymi psiapsiółkami. Trajkotały do późnej nocy. Wydzierały się w stronę samochodów. Madison wrzeszczała na wszystkie samochody.
Imprezy były do bani. Dzieciaki nie ćpały, piły tylko piwo. Różni kolesie znali Madison. Była w Rutgersie ledwie miesiąc, a oni ją znali. To dlatego, że Madison umiała tańczyć jak prawdziwa wyjebista zdzira. To jedna rzecz, jeśli o nią chodzi, zresztą to było w porządku i w ogóle, po prostu zrobiło się trochę niezręcznie, gdy to ty robiłeś na bibie za typa od laski, która tańczyła na blacie baru, ruchając ducha. Na tyle niezręcznie, że człowiek nie wie, co ze sobą zrobić.
Przyszliśmy do domu bractwa studenckiego, do piwnicy wykończonej sklejką, jakiegoś sekslochu, w którym gra się w piwnego ping-ponga, wszystko wyglądało posępnie jak na miejscu zbrodni. Puszczali kawałek, który leciał wtedy wszędzie. To była piosenka o tym, że wszystkie kobiety będą się czołgać po podłodze, i o spuszczaniu się na nie, i takich tam. Madison nie mogła się powstrzymać. Gdzieś ją zgubiłem. Stanąłem pod ścianą i czekałem, aż się to skończy.
Miałem tylko dzbanek natural ice, ale piwo było zimne, a ja tak słabo stałem z kasą, że smakowało naprawdę dobrze. Potem podeszła Jessie. Jessie była jedną z kumpelek Madison z akademika. Zapamiętam ją: miała niewiarygodne cycki i była dla mnie uprzejma. Popatrzyła na mnie przez chwilę, a potem powiedziała:
– Kiepskie wieści, dzieciaku. Madison się tobą bawi.
Rankiem w dniu, w którym miałem wracać do Cleveland, nie mieliśmy prezerwatyw, a Madison miała paranoję na ich punkcie, mimo że brała tabletki. Nie wiem, na czym polegał jej problem.
– Nie potrzeba nam śmiesznych, jebanych gumek, co nie? – spytałem.
Powiedziała, że potrzeba. Powiedziała, że w łazience jest automat. Dobrze się składało, bo zostały mi tylko drobniaki. Ale to był żeński akademik, więc łazienka też była dla dziewczyn.
– Nie możesz po nią pójść? – powiedziałem.
– Ty idź.
Półnagi znalazłem automat, ale wszystko się rozeszło, poza jakimś gównem o nazwie Black Velvets. Chciałem po prostu wyjść z damskiej łazienki, więc kupiłem jedną i wróciłem do małego łóżka Madison, i zaczęliśmy od nowa.
Przyszła pora, żeby ją założyć.
Kondom był czarny jak lukrecjowe żelki. Miałem blade uda. Był z tego samego materiału, którego używa się do produkcji kaloszy. Wyglądało to tak, jakbym sobie nałożył sztucznego fiuta.
Nie obchodziło mnie, czy ją wyrucham czy nie. Miałem dość pierdolenia jej. Zawsze było to wielkie przedsięwzięcie: potrzebowała gumek, składanek na płytach CD, torby z rzeczami na zmianę. Raz poszedłem do niej do domu; powiedziała, że mi obciągnie, i zrobiła to, ale najpierw zmusiła mnie do zjedzenia torebki popcornu i obejrzenia całego meczu bejsbolowego.
Nie tak wygląda miłość, pomyślałem.
Wylizałem ją po raz ostatni.
Wróciłem autobusem do Cleveland, zdychając z głodu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sklep z butami był na końcu Promenade 3, obok Dillarda. Szef dawał mi popalić, bo chodziłem w japonkach.
– To sklep z butami – powiedział.
Wiedziałem, że wie, że jestem na kwasie.
Potem wszedł Johnny Carson.
– Potrzebuję twojej pomocy, dzieciaku.
Szukał pary białych tenisówek.
– Całe białe. I bez żadnych krzykliwych wzorków. Dziewięć i pół na szerokość. Mam szerokie stopy.
Powiedziałem, że zrobię, co mogę.
– Ale w dzisiejszych czasach większość butów ma te krzykliwe wzorki.
Powiedział, że rozumie.
– Po prostu zrób, co się da – stwierdził.
Zajęło to dwie godziny, ale mu to ogarnąłem. Miałem problemy z odczytywaniem napisów na pudełkach. Plus nie znałem się na kolorach. Ciągle łapałem się za krocze, bo wydawało mi się, że się zeszczałem.
Wyczułem niepokój klienta.
Chciałem mu wszystko powiedzieć.
Chciałem powiedzieć całą prawdę.
Zanim wszystko dobiegło końca, przerodziło się to w prawdziwą mordęgę. Pudełka po butach leżały wszędzie. Bibułka też. Resztki rozpaczy i wahania. Johnny prawie wyszedł, nie raz ani nie dwa, ale błagałem go, żeby został.
– Doskonale rozumiem – mówiłem. – Jestem jak t y.
Teraz cieszył się, że został.