Mówimy Lwów, a myślimy Łyczaków. W żadnym innym polskim mieście jedna dzielnica nie zdominowała w taki sposób postrzegania miasta. To na Łyczakowie narodziła się słynna lwowska gwara (bałak), to stąd pochodzili najsłynniejszy batiarzy. W odróżnieniu od warszawskiej Pragi czy Czerniakowa pochodzenie z Łyczakowa nobilitowało. Niemal każdy lwowiak mieszkał lub urodził się na Łyczakowie, a przynajmniej tak twierdził.
Ulica Łyczakowska ponownie nosi historyczną nazwę i wejście na nią (koło klasztoru Bernardynów) oznacza podróż w czasie, wędrówkę śladami najbardziej charakterystycznych miejsc dawnego Lwowa. Dzielnica zachowała się w niemal niezmienionym stanie, nie ma tu wprawdzie zabytków wysokiej klasy (jedynie klasztor Klarysek i kościół Świętego Antoniego), ale jej ozdobą jest legenda. To miejsce, gdzie narodził się folklor lwowski, do dziś wspominany z łezką w oku:
„Tam na końcu – opisywał Alfred Nossig – szeregu domów miejskich, wyższych, o szerokiej fasadzie, znajdowały się szpitale i zakłady dla kalek, umieszczone w tej okolicy dla suchego i zdrowego powietrza; tu rozpoczynało się przedmieście. Tam miasto się skończyło, niby las wysoki, cienisty; tu wystąpiłeś na zrąb jasny, słoneczny, niskim zarośnięty krzewem. Dachy niskie, z gontów układane, dziwacznie powyginane, ciągną się rzędem nieprzerwanym, jak baldakiny krzewów z gałązek utworzone; a poniżej okienka małe, otwarte, pełne kwiatów lub zamknięte, połyskujące, jakby tarnina ciemna, a błyszcząca szadzią” [31].
Dzisiaj zniknęło już wrażenie, że początek Łyczakowskiej oznacza koniec miasta. Lwów się rozrósł, ale domy z niewielkimi oknami stoją tak jak przed 1939 rokiem.
„Tu, od kościoła Piotra i Pawła, szersza i jaśniejsza droga się otwiera. Poza domkami niskimi, pomiędzy którymi zielenią się małe ogródki, widzisz już widnokrąg szeroki, falisty; droga pod górę się wspina, a na wierzchołku jej z dala ujrzysz już czarno-żółte belki rogatki miejskiej. Domki gorzej budowane, niektóre kryte dachem słomianym, chowają się za parkanem z desek szarych. Poza prawym rzędem domków rozpoczyna się wzgórze niskie a rozległe, na którego grzbiecie widnieje z daleka cmentarz Łyczakowski, cyprysowy ogród śmierci, spod ciemnej zieleni połyskują tam kapliczki białe i czerwone, na nich gdzieniegdzie krzyż jak gwiazda zamigocze. Lewy rząd domków opiera się o pagórki łyczakowskie; grzbiety ich najbliższe połyskują złotymi ścierniami pól zżętych lub zielenią się murawą; dalsze, błękitnawe, spływają się ze sklepieniem niebios. Im wyżej leżą domki, tym dalej od gościńca odbiegają. Przed niektórymi powiewa wiecha z gałęzi sosnowych: to znak, że tu szynk lub oberża. Wyczytasz to i z szyldów zielonych, na których wyblakłymi, złotymi literami wypisano, jakich tu dostanie trunków i jakie nazwisko szynkarza-Żyda. Tu Mordko, dalej Josko, a najwyżej Jurko, to najulubieńsi szynkarze; przed ich domkami, na placu mokrym zawsze, zawsze pokrytym owsem, sieczką i odpadkami końskimi, stały gęsto fury chłopskie. Chłopi, zaspokoiwszy własne pragnienie, poili konie lub w workach przed nimi stawiali owies z sieczką zmieszany. Co krok też napotkasz tu na «grajzlernię», jak z niemiecka zwą handel spożywczy. Oznajmiają to szyldy, na których malarze rozliczne wyobrazili wiktuały. Na wszystkich z dołu ujrzysz worki, napełnione mąką śnieżną, kawą brunatną lub żółtymi ziarnami kukurydzy – wyżej piętrzą się kosze, pełne jaj białawych, cytryn złocistych lub rumianych bułek. Z góry zwieszają się wieńce grzybów czarniawych albo cebuli różowej, matowych fig lub kiełbasek połyskujących. Nie brak też głowy cukru, u spodu czarnym owitej papierem, błyszczącej wierzchołkiem białym, jakby zarżniętym; ówdzie znów piętrzą się topki soli, ustawione w piramidę. Gdzieniegdzie malarz oryginalniejsze umieścił ozdoby; na jednym szyldzie wiązankę łojówek zwieszoną na knotach w guz złączonych, kunsztownie cieniowaną: na innym parę śledzi, na krzyż położonych lub pudło z siarczniczkami, których główki, rozmaicie zabarwione, tworzą szachownicę” [32].
Ten krajobraz należy już niestety do przeszłości. Żydowscy kupcy i szynkarze zostali wymordowani w czasie Holocaustu, zniknęły knajpki przeznaczone dla różnorodnej klienteli, niegdyś charakterystyczny element lwowskich ulic. Miejscowi birbanci dobrze wiedzieli, który lokal jest otwarty do późnych (a właściwie już wczesnych) godzin. Kazimierz Schleyen nie pozostawiał wątpliwości:
„Każdy [lokal] miał swoich bywalców, ale wytrawniejsi lokalowicze odbywali ront po bardziej renomowanych lokalach i choć było brak fachowego źródła informacji, orientowali się doskonale, kiedy który lokal zamykają i w którym tego dnia szukać jakiejś specjalności kulinarnej. Wielką wadą było to, że dworzec był zbyt daleko i brak było takiej restauracji jak w Krakowie, która przed brzaskiem ściągała wszystkich spragnionych z całego miasta. Ostatnim przystankiem był szynk Icka Spucha przy ulicy Słonecznej. Gardzący snem znali jeszcze mały szyneczek przy ulicy Rejtana, otwarty wtedy, kiedy wszędzie było już pozamykane lub inne lokale nie zainicjowały jeszcze nowego dnia. W szyneczku tym, zwłaszcza w karnawale, o takiej porze nijakiej, przedziwny obrazek tworzyło wytworne towarzystwo na tle półświatka i zmarzniętych dorożkarzy, z batem w rękach w przestronnych kożuchach i rękawicach, z wąsiskami pokrytymi jeszcze szronem” [33].
Smak knajp z przedmieścia, mieszanego towarzystwa, podejrzanych nocnych interesów można odnaleźć na kartach powieści Marka Krajewskiego. Ale nie są wskazane próby odnalezienia dawnych klimatów w łyczakowskich lokalach, bo dzisiejsze knajpki na Łyczakowie nie przypominają już dawnych szynków. Przeciętny lokal w tej dzielnicy to z reguły niefortunne połączenie restauracji z kawiarnią i pubem o nazwie „cafe – bar i coś tam, coś tam”. I obok całkiem przyjemnych lokali trafiają się jednak straszliwe miejsca, do których lepiej nie zaglądać. W swoim życiu zwiedziłem wiele knajp, a w czasach studenckich u schyłku PRL w ramach poznawania świata wielokrotnie bywałem w otoczonych ponurą sławą wyszynkach na warszawskiej Pradze. I otwarcie mogę się przyznać, że byle czego raczej się nie przestraszę. Niestety, na Łyczakowie trafiłem do takiego lokalu, że musiałem natychmiast się ewakuować, a „mordownie na stojąco” z Brzeskiej czy Stalowej wydawały mi się łatwiejsze do zaakceptowania. Dlatego sugeruję dokładną lustrację wnętrza i jego klienteli przed złożeniem zamówienia.
Wyjątkowo ubogi jest również dzisiejszy wystrój sklepów i barów. Chociaż i tak nastąpiły pozytywne zmiany w porównaniu z okresem sowieckim, to dzisiejsze szyldy pozostały do bólu prozaiczne – zwięzła informacja o najważniejszym asortymencie sklepu czy lokalu. Brakuje oprawy plastycznej zachęcającej kupujących, a o głowach cukru na czarnym papierze w ogóle nie wspomnę. Typowe postradzieckie minimum: rodzaj, dwa słowa na temat towarów i to wszystko.
Łyczaków (podobnie jak inne dzielnice Lwowa) odziedziczył natomiast po czasach II Rzeczypospolitej inny problem, z którym do niedawna nie potrafiono się zupełnie uporać. O złym zaopatrzeniu w wodę wspominano już w okresie międzywojennym, ale na początku XXI stulecia to była już tragedia, niezrozumiała dla cywilizowanego człowieka. Poza ścisłym centrum woda bywała w kranach przez trzy godziny rano i trzy wieczorem. Mieszkańcy przygotowywali jej zapasy, zapełniając kanistry, wanny i wszelkie dostępne naczynia, a próba umycia się w ciągu dnia bywała raczej marzeniem nieosiągalnym w tym mieście. Sieć wodociągowa pamiętała czasy monarchii habsburskiej, grożąc katastrofą w przypadku powszechnego jej używania, a samo miasto leży na granicy działów wodnych. Władze Ukrainy uporały się jednak w końcu z tym problemem i za pomocą kredytów Banku Światowego zmodernizowano kanalizację. Dwa lata temu stały dostęp do wody miało już pięć z sześciu dzielnic miasta, co nie wzbudzało specjalnego uznania niektórych mieszkańców centrum. Dotychczas byli wybrańcami, mieli wodę zawsze, a teraz czasami ciśnienie tak spada, że nie chcą się włączyć termy gazowe. Ale jak wiadomo, wszystkich nie uda się nigdy zadowolić.
Do 1939 roku Łyczaków był centrum folkloru lwowskiego, gwary miejskiej, specyficznego poczucia humoru. To było centrum życia lwowskich batiarów – niezbyt trafnie porównywanych do warszawskich cwaniaków czy krakowskich andrusów. Znawca tematu (Józef Wittlin) wyjaśnia sprawę:
„Mylne wszakże byłoby mniemanie, że każdy batiar