Wzlot Persopolis. James S.a. Corey. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: James S.a. Corey
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366409729
Скачать книгу
bo nie chcą być zmuszeni do powtarzania tego wciąż na nowo w przypadku mnóstwa innych kolonii. Chcą się upewnić, że wszyscy będą obserwować tę sytuację. A zwłaszcza wasi przyjaciele i partnerzy handlowi na Auberonie.

      – Spektakl polityczny – z pogardą w głosie rzucił Houston.

      Co było dość zabawne w ustach faceta siedzącego półtora metra wyżej, niż było to wymagane.

      – Jasne – potwierdził Holden. – W każdym razie, jest tak. Wysłaliście statek przez wrota bez uzyskania zgody. Naraziliście na niebezpieczeństwo inne jednostki korzystające z wrót...

      Houston sapnął i pogardliwie machnął ręką.

      – ...a takie rzeczy wiążą się z konsekwencjami – kontynuował Holden. – Przylecieliśmy wam po prostu powiedzieć, jak one wyglądają.

      Bobbie poruszyła się na krześle, obracając się tak, by mieć wolne nogi. Co mogło być przypadkową zmianą pozycji, ale wcale nią nie było. Holden przesunął dłonią po blacie stołu. Z czegokolwiek go zrobiono, nie było to drewno, choć materiał miał podobną twardość i teksturę. Houston i członkowie jego gabinetu milczeli. Skupili na Holdenie całą swoją uwagę.

      Musiał się teraz zastanowić, co z tym zrobić. Postąpić zgodnie z instrukcjami czy trochę je nagiąć.

      – Sytuacja może się potoczyć na dwa sposoby – powiedział, naginając rzeczywistość. – Pierwszy wygląda tak, że Związek odcina Freehold dostęp do wrót na trzy lata.

      – Jeszcze nie jesteśmy samowystarczalni – odezwał się któryś z pozostałych członków gabinetu. – Mówi pan o wyroku śmierci na trzystu ludzi.

      – To decyzja podjęta przez was w chwili, gdy wysłaliście przez wrota statek bez autoryzacji – odciął się Holden. – Być może zdołacie znaleźć jakiś sposób na skrócenie wyroku. Na szybsze nakarmienie swoich ludzi. Wszystko zależy od was. Jednak przez trzy lata każdy statek, który wleci lub wyleci z wrót Freehold, zostanie zniszczony bez ostrzeżenia. Żadnych wyjątków. Łączność z wrotami będzie zagłuszana. Zostaniecie całkiem sami. Alternatywa wygląda tak, że gubernator Houston poleci z nami, stanie przed sądem i prawdopodobnie spędzi mnóstwo czasu w więzieniu.

      Houston prychnął. Przybrał taki wyraz twarzy, jakby właśnie ugryzł coś zgniłego. Pozostali ludzie na ławie nie wyrażali uczuć tak otwarcie. Freehold to kolonia ludzi, którzy potrafili zachować pokerowe twarze.

      – Zapomniał pan o trzeciej opcji – rzucił Houston. – Bycie ambasadorem tyranii jest pracą obarczoną ryzykiem, kapitanie Holden. Bardzo. Poważnym. Ryzykiem.

      – No dobrze, to przeliczmy to sobie – odpowiedział Holden. – Siedzimy tutaj, tam u góry siedzi was dwanaścioro, plus czterech strażników przy drzwiach...

      – Sześcioro – skorygowała Bobbie.

      – Sześcioro strażników przy drzwiach – poprawił się Holden bez mrugnięcia okiem. – Jeśli uwzględnicie jakieś sto metrów wokół tego budynku, to macie bezwzględną przewagę liczebną oraz przewagę w liczbie broni. Ale jeśli rozszerzyć promień do pół kilometra, mam okręt bojowy. Z działkami obrony punktowej. I działem szynowym oraz dwudziestoma torpedami. Cholera, ma silnik Epsteina, który może smugą wylotową zmienić całe to osiedle w szkło, jeśli ustawimy go pod odpowiednim kątem.

      – Czyli siła – rzucił Houston, kręcąc głową. – Podatki zawsze zbierane są pod groźbą użycia broni.

      – Uważam to raczej za argument przeciw strzelaniu do ambasadorów – odpowiedział Holden. – Oddalimy się teraz i wrócimy na statek. Dwanaście godzin później wystartujemy. Jeśli na pokładzie znajdzie się gubernator Houston, możecie znowu zacząć ustalać harmonogram lotów ze Związkiem. Jeśli nie, przyślemy tu kogoś za trzy lata.

      Holden wstał, a Bobbie ruszyła jego śladem tak szybko, że stała na nogach jeszcze przed nim. Houston nachylił się do przodu z lewą ręką na stole, a prawą przy boku, jakby opierał go na rękojeści pistoletu. Zanim gubernator zdążył coś powiedzieć, Holden ruszył w stronę drzwi. Strażnicy przyglądali się, jak idzie w ich stronę, spoglądając na niego, potem na Bobbie i Houstona. Na skraju widzenia Holdena Bobbie osiadła trochę głębiej na nogach, opuszczając nieco środek ciężkości. Nuciła coś cicho, ale nie potrafił wychwycić melodii.

      Gdy doszli do drzwi, strażnicy rozstąpili się i Holden znowu zaczął oddychać. Krótki korytarz do przedsionka, potem na ulicę z ubitej ziemi. Idąc, wyciągnął z kieszeni swój ręczny terminal. Aleks odebrał połączenie natychmiast po wywołaniu.

      – Jak to wygląda u was? – zapytał Aleks.

      – Właśnie wracamy – odpowiedział Holden. – Dopilnuj, żeby śluza była otwarta, kiedy tam dotrzemy.

      – Idziecie pod ostrzałem? – zapytał Aleks.

      – Może – stwierdził Holden.

      – Potwierdzam. Rozłożę dywan na powitanie i rozgrzeję działka.

      – Dziękuję – rzucił Holden i się rozłączył.

      – Naprawdę myślisz, że będą na tyle głupi, by tego spróbować? – zapytała Bobbie.

      – Nie chcę uzależniać swojego życia od inteligencji innych ludzi – skomentował Holden.

      – Głos doświadczenia?

      – Kilka razy już się naciąłem.

      Freehold było nazwą miasta, planety i układu słonecznego. Holden nie wiedział, która nazwa pojawiła się jako pierwsza. Miasteczko osiadło w dolinie między dwoma pasmami górskimi. Łagodny wiatr pachniał lekko octem i miętą, które były produktami biochemii wykorzystywanej przez miejscową biosferę do podtrzymywania życia.

      Światło słońca było nieco bardziej czerwone, niż Holden się spodziewał, przez co cienie były bardziej niebieskie i sprawiały wrażenie nieustannego zmierzchu. Albo świtu. W górze przeleciało stado miejscowych odpowiedników ptaków, leciały kluczem i harmonijnie brzęczały przezroczystymi skrzydłami. Na swój sposób planeta była piękna. Ciążenie wynosiło nieco mniej niż pół g – więcej niż na Marsie, mniej niż na Ziemi – a przechylenie osi planety i jej obroty składały się na zaledwie osiem godzin dnia i nieco ponad dziewięć nocy. Dwa pomniejsze księżyce były nieruchome względem dużego, o masie prawie jednej trzeciej planety. Duży księżyc miał nawet rzadką atmosferę, ale nic tam nie żyło. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Jeśli Freehold przetrwa kilka pokoleń, ktoś w końcu prawdopodobnie umieści i tam małe osiedle, choćby tylko po to, żeby uciec przed miejscowymi. Zdawało się to uniwersalnym schematem postępowania ludzkości – sięgnąć w nieznane, a potem zmienić je w to, od czego się uciekło. Zdaniem Holdena parcie ludzkości do gwiazd kierowane było może w jednej części głodem przygód i eksploracji, ale w dwóch częściach pragnieniem ucieczki od siebie nawzajem.

      Widok Rosynanta spoczywającego na brzuchu zawsze był dziwny. Statek zaprojektowano tak, by lądował w ten sposób w przypadku zejścia do studni grawitacyjnej. Nie szkodziło mu to, po prostu wyglądało niewłaściwie. Działka obrony punktowej sterczące z boków poruszyły się, gdy się zbliżył, niespokojne i aktywne. Śluza załogowa była otwarta, drabinka sięgała ziemi. Amos siedział na brzegu otwartych drzwi śluzy ze zwieszonymi nogami, na udach trzymał strzelbę. Holden zdziwił się nieco, że nie towarzyszy mu Clarissa. Bobbie zamachała, gdy się zbliżyli, a Amos uniósł dłoń w odpowiedzi, ani na chwilę nie spuszczając wzroku ze ścieżki za nimi.

      Holden wszedł do góry pierwszy, potem odwrócił się i stanął między drabiną a Amosem, gdy Bobbie wspinała się za nim. Dalej od strony miasta stała grupka czterech osób, nie zbliżali się, ale ewidentnie ich obserwowali. Z tej odległości