Wzlot Persopolis. James S.a. Corey. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: James S.a. Corey
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366409729
Скачать книгу
jak tkanina pochłaniająca uderzenia trzaska pod naciskiem. Ciemnoszara barwa wyblakła i coraz trudniej było stwierdzić, gdzie tkanina nie pasuje z powodu uszkodzeń i łat, a gdzie po prostu nierówno się starzeje. Wkrótce trzeba będzie ją wymienić. Mogła ignorować kolor, ale trzaskanie oznaczało, że materiał traci wymaganą elastyczność. Robił się zbyt kruchy na wykonanie swojej pracy.

      Bobbie miała obolałe ramiona i coraz trudniej było jej rozróżnić to, które zostało gwałtownie zwichnięte podczas ćwiczeń z walki wręcz dziesiątki lat temu, od tego, które bolało po prostu od całych dekad nieszanowania swojego ciała. Miała na sobie całkiem sporo bitewnych blizn i z każdym rokiem coraz trudniej było je odróżnić od normalnych uszkodzeń zużywania się ciała wraz z wiekiem. Jak odbarwione miejsca na ścianach Rosa, wszystko po prostu blakło nierównomiernie.

      Wspięła się po krótkiej drabince przez właz do kokpitu, próbując czerpać przyjemność z obolałych ramion tak, jak kiedyś cieszyła się z bólu po intensywnym treningu. Jak mawiał jej dawny sierżant musztry, ból jest przyjacielem wojownika. Ból przypomina, że jeszcze żyjesz.

      – Jo – rzucił Aleks, gdy opadła na fotel działonowego za nim. – Jak wygląda nasza staruszka?

      – Młoda nie jest, ale wciąż się trzyma.

      – Pytałem o statek.

      Bobbie roześmiała się i wywołała ekran taktyczny. Daleko w oddali ukazała się planeta Freehold. Ich cel.

      – Mój brat zawsze narzekał, że za dużo czasu spędzam, szukając metafor.

      – Starzejąca się marsjańska wojowniczka mieszkająca wewnątrz starzejącego się marsjańskiego wojownika – rzucił Aleks z uśmiechem pobrzmiewającym w głosie. – Tym razem nie musisz się zbytnio wysilać.

      – Nie aż tak stara, żeby nie skopać ci tyłka. – Bobbie powiększyła obraz planety Freehold na ekranie. Plamista kulka brązowych kontynentów i zielonych oceanów z okazjonalnymi smugami bieli. – Ile czasu potrzebujemy, żeby tam dotrzeć?

      – Będziemy tam za tydzień.

      – Rozmawiałeś ostatnio z Giz? Co słychać u mojego ulubionego malucha?

      – Giselle ma się dobrze, mówiła też, że Kit świetnie sobie radzi. Wybrał inżynierię planetarną jako główny przedmiot na politechnice Marinera.

      – To w tej chwili najbardziej poszukiwana specjalizacja – zgodziła się Bobbie.

      Była drużbą Aleksa, gdy żenił się z Giselle, i czekała w szpitalu na Ceres, gdy trzynaście miesięcy później rodził się Kit. A teraz Kit szedł na studia, od rozwodu Aleksa minęło zaś ponad dziesięć lat. Był jej najlepszym przyjacielem, ale nie zmieniało to faktu, że stanowił fatalny materiał na męża. Po nieudanej drugiej próbie Bobbie zwróciła mu uwagę, że jeśli naprawdę chce cierpieć, może mu po prostu złamać rękę, co zaoszczędzi jemu i innym mnóstwa czasu.

      Jednak pomimo całego niepotrzebnego dramatyzmu krótkotrwałe, nieudane małżeństwo Aleksa i Giselle doprowadziło do tego, że urodził się Kit, co sprawiło, że wszechświat stał się dla niej trochę lepszym miejscem. Chłopak miał cały lakoniczny wdzięk Aleksa i doskonały wygląd matki. Za każdym razem, gdy nazywał ją ciocią Bobbie, miała ochotę tulić go tak mocno, by zatrzeszczały żebra.

      – Kiedy będziesz odpowiadał Giz, pamiętaj, żeby jej przekazać, że powiedziałam „odpierdol się” – rzuciła Bobbie.

      Niepowodzenie związku nie było winą tylko Giselle, ale podczas rozwodu Bobbie wybrała stronę Aleksa, więc zachowywanie się tak, jakby obwiniała za wszystko jego byłą, stanowiło element odgrywania najlepszej przyjaciółki. Aleks się temu opierał, ale wiedziała, że docenia mówienie przez nią tych wszystkich rzeczy, których on powiedzieć nie mógł.

      – Przekażę Giselle twoje wyrazy miłości – skomentował Aleks.

      – Dorzuć jeszcze pozdrowienia dla Kita od cioci Bobbie. Ma przysłać nowe zdjęcia. Wszystko, co od niego mam, jest już od lat nieaktualne. Chcę zobaczyć, jak rośnie mój mały człowieczek.

      – Wiesz, że flirtowanie z chłopakiem, którego znasz całe jego życie, jest chore?

      – Moja miłość jest czysta – zapewniła Bobbie, a potem przełączyła ekran taktyczny na parametry misji.

      Populacja Freehold wynosiła niecałe trzysta osób, samych rodzonych Ziemian. Nazywali się Zgromadzeniem Samorządnych Obywateli, cokolwiek to znaczyło. Jednak manifest statku kolonizacyjnego obejmował obecność na statku mnóstwa broni i amunicji. Biorąc zaś pod uwagę tygodnie, które Ros spędził, opadając w stronę słońca Freehold, miejscowi mieli mnóstwo czasu na nakręcenie się.

      – Kapitan będzie potrzebował tam trochę wsparcia – skomentował Aleks, który wraz z nią czytał dane.

      – Owszem. Rozmowa z Amosem na ten temat jest następną sprawą na mojej liście.

      – Zabierzesz Betsy?

      – To prawdopodobnie nie jest sytuacja wymagająca obecności Betsy, marynarzu – odpowiedziała Bobbie.

      Betsy było przydomkiem nadanym przez Aleksa pancerzowi zwiadu marsjańskich marine, którą Bobbie trzymała w ładowni. Nie zakładała go od lat, ale i tak pilnowała jego konserwacji i utrzymywała w stanie pozwalającym na użycie go w każdej chwili. Świadomość jego istnienia zdecydowanie poprawiała jej nastrój. Na wszelki wypadek.

      – Potwierdzam – rzucił Aleks.

      – A swoją drogą, gdzie jest Amos?

      Różnica między Aleksem rozluźnionym a udającym rozluźnionego była bardzo subtelna.

      – Zdaniem statku jest w ambulatorium – odpowiedział.

      Clarissa, pomyślała Bobbie. Cholera.

      * * *

      Ambulatorium Rosynanta pachniało środkami dezynfekcyjnymi i wymiocinami.

      Zapach środków dezynfekcyjnych dochodził z małego automatu, który z cichym szumem czyścił podłogę, zostawiając za sobą lśniącą smugę pokładu. Kwaśna woń wymiocin pochodziła od Clarissy Mao.

      – Bobbie – przywitała ją z uśmiechem.

      Leżała na jednej z prycz ambulatorium, a jej przedramię oplatał mankiet automatycznego lekarza, który szumiał, popiskiwał i chwilami klikał. Przy każdym kliknięciu napinała się twarz Claire. Może zastrzyki, może coś gorszego.

      – Cześć, Babs – rzucił Amos.

      Potężny mechanik siedział przy łóżku Claire, czytając coś z terminala ręcznego. Nie podniósł wzroku, gdy Bobbie wchodziła, ale uniósł dłoń na powitanie.

      – Jak się dzisiaj czujesz? – zapytała Bobbie, krzywiąc się w duchu natychmiast po wypowiedzeniu tych słów.

      – Za kilka minut wyjdę z łóżka – odpowiedziała Claire. – Ominęłam jakieś kontrole przed lądowaniem?

      – Nie, nie – zapewniła Bobbie, kręcąc głową. Obawiała się, że gdyby potwierdziła, Claire wyrwałaby sobie igły z przedramienia i wyskoczyła z łóżka. – Nic z tych rzeczy. Po prostu chciałam na chwilę pożyczyć przygłupa.

      – Tak? – Amos wreszcie oderwał wzrok od ekranu. – Nie będzie ci to przeszkadzać, Złotko?

      – Czego tylko potrzebujesz – rzuciła, niedbałym gestem, obejmując całe ambulatorium. – Zawsze znajdziesz mnie w domu.

      – W porządku. – Amos wstał, a Bobbie wyprowadziła go na korytarz.

      Otoczony blaknącymi szarymi ścianami i po zamknięciu włazu