Wzlot Persopolis. James S.a. Corey. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: James S.a. Corey
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366409729
Скачать книгу
tego oficera, co było moim obowiązkiem.

      Singh urwał, ale Duarte nic nie powiedział. Po prostu patrzył na niego, jakby był szczególnie ciekawym owadem przypiętym szpilką do korkowej tablicy.

      – Nie lubił pan Iwasy? – rzucił, jakby było to bardzo niedbałe pytanie.

      – Czy mogę mówić otwarcie, sir? – zapytał Singh. Gdy Duarte kiwnął głową, kontynuował. – Postępowanie zgodnie z kodeksem wojskowym jest zaprzysiężonym obowiązkiem każdego oficera i marynarza. Jest to instrument, który czyni z nas wojsko, a nie po prostu bandę ludzi z bronią i okrętami. Gdy oficer okazuje brak poszanowania dla kodeksu, przestaje być oficerem. Skoro Iwasa wielokrotnie dowiódł świadomego ignorowania tego kodeksu, przestał być moim przełożonym. Poinformowałem po prostu o tym fakcie kolejną osobę stojącą wyżej w strukturze dowodzenia.

      – Czy wiedząc, jakie miało to konsekwencje dla Iwasy, nadal uważa pan, że postąpił słusznie? – zapytał admirał.

      Jego twarz ani ton głosu nie zdradzały, co on sam myśli o tej sprawie. Równie dobrze mógłby pytać Singha, czy chce cukru do kawy.

      – Tak, admirale – potwierdził Singh. – Powinność to nie bufet, z którego można wybrać to, co się lubi, i zignorować resztę. Warunkowa lojalność nie jest lojalnością. Obowiązkiem kapitana Iwasy było wymuszanie przestrzegania zapisów kodeksu postępowania w stosunku do swoich podwładnych. Gdy skłamał w tej sprawie, moim obowiązkiem stało się poinformowanie o tym jego przełożonego.

      Wysoki konsul kiwnął głową. Mogło to znaczyć cokolwiek.

      – Brakuje go panu?

      – Owszem. Był moim pierwszym przełożonym po akademii wojskowej. Nauczył mnie wszystkiego, co powinienem wiedzieć. Brakuje mi go każdego dnia – odpowiedział Singh i uświadomił sobie, że wcale nie przesadza.

      Śmiertelną wadą Iwasy okazała się sympatia do ludzi, którymi dowodził. Dzięki czemu łatwo było go pokochać.

      – Kapitanie – odezwał się Duarte. – Mam dla pana nowy przydział.

      Singh wstał, prawie przewracając przy tym krzesło, i zasalutował.

      – Kapitan Singh zgłasza się na służbę, wysoki konsulu. – Wiedział, że to niedorzeczne, ale coś w całej tej rozmowie było surrealistyczne i niedorzeczne, a w tej chwili po prostu wydało mu się to właściwym postępowaniem.

      Duarte był na tyle miły, że potraktował to z szacunkiem.

      – Dobiega końca pierwsza faza naszego projektu, przechodzimy do drugiej fazy. Przydzielam panu dowodzenie nad Zwiastunem burzy. Szczegółowe rozkazy znajdują się w sejfie kapitańskim tej jednostki.

      – Dziękuję, admirale – odpowiedział Singh, czując jak serce wali mu w piersi. – Z zaszczytem wypełnię te rozkazy co do joty.

      Duarte obrócił się, by popatrzeć na dziewczynkę bawiącą się z psem.

      – Dostatecznie długo ukrywaliśmy się przed ludzkością. Nadszedł czas, by pokazać im, co robiliśmy.

      Rozdział czwarty

       Holden

      Holden miał dwadzieścia parę lat, gdy został wyrzucony z ziemskiej floty. Oglądał się na tamtą wersję siebie z tęsknotą i afektacją, którą ludzie zwykle obdarzali szczeniaczki przesadnie dumne z siebie z powodu przegonienia wiewiórki. Zatrudnił się do lotów na lodowcowcach z poczuciem odwracania się od całej skorumpowanej, autorytarnej i cynicznej historii swojego gatunku. Wagę tej decyzji podkreślała nawet nazwa firmy, w której się zatrudniał – Pur’n’Kleen – co kojarzyło się z czystością. Zdawała się być obietnicą prawości i czystości. Jeśli nawet było to nieco komiksowe, wtedy wcale tak tego nie odbierał.

      W tamtych czasach Pas był dzikim pograniczem, a ONZ i Marsjańska Republika Kongresowa – politycznymi bogami Układu Słonecznego izolowanego bardziej niż antyczna wyspa pośrodku oceanu, Pasiarze zaś byli wyzyskaną klasą pracującą, walczącą o to, by mieszkańcy planet wewnętrznych choćby zauważyli ich umieranie.

      Teraz ludzkość rozproszyła się na ponad tysiąc trzysta nowych układów słonecznych i Ziemia mogła już nawet nie być najbardziej gościnną dla życia planetą. Gdy tylko kilku podobnie myślących ludzi zdołało zebrać dość zasobów na założenie kolonii i opłaty za przelot przez wrota, między gwiazdami można było posiać ziarna nowej wspólnoty. Nawet najliczniej zasiedlone z nowych układów miały zaledwie osiem lub dziesięć miast na całej planecie. Był to potężny, prowadzony równolegle eksperyment w zakresie możliwych form ludzkich zbiorowisk, szansa na przekształcenie samej istoty kultury. A jednak w jakiś sposób wszystko kończyło się bardzo znajomo.

      – Dlaczego uważacie, że macie prawo kontrolować handel między samorządnymi państwami? – zapytał gniewnie gubernator Freehold, Payne Houston. – Jesteśmy wolnymi ludźmi, i pomimo tego, co mogą uważać wasi panowie na Medynie, nie odpowiadamy przed wami.

      Houston przyszedł na spotkanie już dość mocno nakręcony, a Holden nie miał jeszcze wielu okazji do rozładowania jego emocji i skłonienia do znaczącego, produktywnego poziomu dyskusji. Zamiast tego obserwował, słuchał i próbował zdecydować, czy złość gubernatora powodowana była bardziej strachem, frustracją czy narcyzmem. Holden doskonale rozumiał strach. Frustracja też miała sens. Wszystkie planety połączone pierścieniami wrót miały unikalne biomy, niezależne biologie i własne, nieoczekiwane przeszkody dla kogoś próbującego wykroić w nich sobie niszę środowiskową dla ludzi. Możliwość handlu w celu uzyskania potrzebnych towarów bardzo często decydowała o różnicy między życiem a śmiercią. Każdy, kto uważał, że jest wraz ze swoim ludem arbitralnie niedopuszczany do potrzebnych mu rzeczy, mógł być przerażony do szpiku kości.

      Jednak im dłużej przemawiał gubernator, tym bardziej Holden odnosił wrażenie, że facet jest po prostu dupkiem.

      – Freehold to niezależne i samorządne państwo – oświadczył Houston, uderzając w stół otwartą dłonią. – Będziemy prowadzić handel z zainteresowanymi współpracą partnerami i nie będziemy płacić daniny pasożytom pańskiego pokroju. Nie będziemy.

      Salę rady urządzono jak salę sądową, Holdena i Bobbie posadzono przy niskim stoliku, a gubernator i jego jedenastu członków rządu siedzieli wysoko, patrząc na nich w dół niczym sędziowie. Stół wykonano z zabarwionego na ciemno odpowiednika drewna. Okna umieszczone za Houstonem i jego ludźmi sprawiały, że wyglądali jak ciemne sylwetki. Projektowanie wnętrz jako narzędzie polityczne. Podkreślała to jeszcze noszona przez wszystkich mieszkańców Freehold broń.

      Zerknął na Bobbie. Miała spokojny wyraz twarzy, ale wzrok przenosiła między ludźmi patrzącymi na nich z góry a strażnikami stojącymi przy drzwiach. Oceniając, kogo powinna powalić najpierw, jak ich rozbroić, gdzie szukać osłony i jak uciec. Bobbie zajmowała się takimi rzeczami tak, jak niektórzy zajmowali się szydełkowaniem.

      – Jest tak. – Holden odezwał się, gdy Houston nabierał powietrza. – Myśli pan, że przyleciałem tu z wami negocjować. Ale to nieprawda.

      Houston zmarszczył brwi.

      – Bóg dał wszystkim wolnym ludziom prawo, i nie zniesiemy żadnych tyranów lub królów...

      – Rozumiem źródło nieporozumienia – stwierdził Holden głośniejszym, ale wciąż przyjaznym głosem. – Widzieliście przylatujący okręt bojowy. Lecieliśmy tu całe tygodnie. Uważacie, że to coś, gdzie spodziewamy się mnóstwa negocjacji, żądań i ustępstw. Opóźnienie światła sprawiłoby, że tego typu rozmowy byłyby bardzo niezręczne, więc ma sens przysłanie tu kogoś, kto będzie oddychał tym samym powietrzem, prawda?