Oczywiście na dwóch butelkach duszka się nie kończyło, przynosiłem następne i następne, a koledzy ojca wyskakiwali na chwilkę do okolicznych bimbrowników, by pochwalić się, że ich samogonki nie są gorsze niż te z okolic Białego. I tak na stole pojawiały się co rusz inne berbeluchy o przeróżnych kolorach, smakach i zapachu. Kopnięcie Łosia, Dziobnięcie Bociana, Szczochy Wilka, Pazur Niedźwiedzia i inne takie z fikuśnymi nazwami. Za każdym razem zmuszali mnie do próbowania tego świństwa. Później strzelaliśmy z broni w piwnicach budynków albo na podwórkach. „A kto zabroni bawić się pijanym milicjantom”, śmiali się koledzy ojca. Widać jeszcze nie ukrócono im cugli w nowej formacji, a przynajmniej nie tu, na wschodzie. Potem spali na blatach stołów, przykryci burymi kocami lub kurtkami od swoich mundurów. Niektórzy, zasikani albo zarzygani, leżeli na podłodze, bo nie mieli już siły, by wdrapać się na stolik.
Na ostatnim takim spotkaniu w Biskupcu, czterdzieści kilometrów od Olsztyna, spędziliśmy dwa dni. Gdyby nie to, że na komisariat wrócił Przemek, którego ojciec kiedyś podjebał przełożonemu w Szczytnie, gdy był na szkoleniu oficerskim, zapewne siedzielibyśmy tam cały tydzień. Przemek był w wieku ojca, ale jak widać, stare urazy chował w sobie długo, jak to Mazur. Gdy zjawił się drugiego dnia, pił razem ze wszystkimi, ale się nie odzywał – tylko obserwował. Kiedy całe towarzystwo na komisie było już mocno schlane, Przemek złapał mojego ojca jedną ręką za kołnierz i ściągnął go z krzesła. Drugą, w której trzymał blondynę, zaczął go okładać gdzie popadło. Gdyby nie reszta, która momentalnie otrzeźwiała, zatłukłby go na śmierć. Spojrzałem jeszcze raz w oczy ojca. Zastanawiało mnie, co on takiego zrobił temu Przemkowi, że facet aż tak go nienawidził. Lewe oko starego było koloru purpury, całe spuchło. „To będziesz miał pamiątkę po Biskupcu, przynajmniej na jakiś czas”, zaśmiałem się w duchu.
Beznamiętnie spojrzałem na dziurawą drogę i pogrążyłem się w myślach. Nagle ojciec zaczął ostro hamować.
– Co, do chuja?! – krzyknął.
Przed nami stał niebieski polonez z białym pasem wzdłuż boku i napisem „Policja”, na drogę wyszło dwóch sierściuchów, jeden z biało-czerwonym lizakiem w ręce, którym przed chwilą machał, by zatrzymać pojazd.
Zdenerwowany ojciec ruszył korbką przy drzwiach, by opuścić szybę. Korbka zapiszczała i szybka powoli się zsunęła. Stary wychylił się i krzyknął do policjantów idących w kierunku auta:
– O co, kurwa, chodzi?!
Sierście przyspieszyli kroku i sięgnęli po blondyny wiszące u pasa. Miałem nadzieję, że zaraz mu za to dopierdolą. Ale stary szybko się zreflektował, najwidoczniej nie chcąc dostać po mordzie drugi raz w ciągu kilkunastu godzin, sięgnął ręką do wnętrza marynarki i wyciągnął policyjną blachę. Machnął nią przez otwartą szybę.
– Już, kurwa, zabierać mi tego poldka z drogi i spierdalać dla mnie, ale to migusiem!
– A można legitym… – zaczął jeden z sierżantów, wyciągając niepewnie rękę w kierunku mojego ojca.
– Do ręki to ci mogę kutasa podać, sierściu! – krzyczał, już nie panując nad nerwami. – Wiesz, kim ja jestem, kurwa? Wiesz, do kogo właśnie jadę?! Gdzie mnie z tymi ręcoma, kurwa!
– N-nie… n-nie wiem – zająknął się ten, który stał bliżej, a drugi powoli zaczął wycofywać się rakiem, aż w końcu schował się w radiowozie.
– Jeszcze słowo, a zanotuję wasze dane i popamiętacie mnie do końca życia! Ładuj dupę do poloneza, tak jak twój przydupas, i już mi z drogi, żebym nie musiał powtarzać! – Stary schował szmatę z blachą do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Stojący przy fiacie policjant oddał honory ojcu, przykładając dwa palce prawej ręki do otoka czapki.
– Tak jest, już spierdalamy – powiedział, po czym pobiegł do poldka i ruszyli w polną drogę przecinającą asfaltówkę, aż się za nimi zakurzyło.
Ojciec odwrócił się do mnie.
– Tak trzeba, kurwa, rozmawiać ze zwykłymi krawężnikami. Ty, Wojtuś, będziesz kimś! Nie pozwolę, byś napierdalał z buta i patrolował jakieś zadupia. – Ręka starego oparła się o moje ramię. – Jesteś moim synem, zobaczysz, będą z ciebie komendanty, ha, ha!
Jego śmiech mnie przeraził, ale fakt – zaimponował mi tym, co zrobił, tym, jak drżeli przed nim zwykli policjanci. „Może nie będzie tak źle w tej policji”, pomyślałem. Ojciec ruszył w dalszą drogę w kierunku Olsztyna, a ja przed oczami wciąż miałem widok przerażonej twarzy sierścia, gdy ojciec pokazał mu szmatę, i to, jak szybko uciekali. Może nie będzie tak źle…
3. PIERWSZY WUJA
KSIĄDZ ARCHIPREZBITER
Puk… puk… – rozległo się stukanie.
– Proszę – powiedziałem stanowczo, myśląc o tym, jak ważną rzecz mam teraz do napisania. Odłożyłem pióro ze złotą stalówką i zamknąłem księgę rozchodów i przychodów biskupstwa, gdzie właśnie podkreśliłem jeden z ostatnich wydatków. Oficjalnie wylot na sympozjum katolickie na Majorkę, nieoficjalnie – koszty wakacji biskupa i kilku zaprzyjaźnionych z nim księży, w tym oczywiście i mnie. Apartamenty w pięciogwiazdkowym hotelu z basenami w Palma de Mallorca, kasyno, najlepszy alkohol, wycieczki po wyspie, no i oczywiście młode dziewczyny.
Poprawiłem okulary, które zaparowały mi na samą myśl o gorących hiszpańskich dziewczynach, i podciągnąłem poły czarnego garnituru, aby poprawić się w skórzanym fotelu.
– Proszę! – powtórzyłem głośniej.
Do gabinetu wszedł młody ksiądz, zdyszany, czerwony na twarzy i jakiś taki wystraszony.
– A ty co? Diabła żeś zobaczył?!
Młody kanonik szybko się przeżegnał, przełknął ślinę i zaczął:
– Księże archi… księże archiprezbiterze, jacyś ludzie do księdza – powiedział, ledwo łapiąc powietrze.
– Jacuś, co to za ludzie?
– Księże arch…
– Kurw… – Poprawiłem się nerwowo na fotelu. – Na Boga Ojca, Jacek, przestań mi tu tytułami sypać i mów po ludzku.
– No więc – spojrzał na mnie spode łba – jeden starszy, obszarpany taki, myślałem, że po dary z Caritasu przyszedł. Marynarka z urwaną kieszenią, poplamiona, spodnie też brudne, lewe oko podbite i zarośnięty jak dziad jakiś, rudy w dodatku. – Kanonik szybko wyrzucał z siebie słowa. – A mówią przecież, że rudy to fałszywy…
– Jak Boga kocham, ksiądz, a w takie głupoty wierzy… – mruknąłem pod nosem, przejeżdżając dłonią po ogolonej na łyso głowie. – A jak łysy, to też mu nie ufać, bo może być rudy. – Zaśmiałem się w myślach.
– …a z nim jakiś młody człowiek – ciągnął