Folwark komendanta. Norbert Grzegorz Kościesza. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Norbert Grzegorz Kościesza
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-66436-53-4
Скачать книгу
czas mu to mówię, że miękki jak faja i czas z niego zrobić prawdziwego chłopa. Wojtek, nie stój jak chuj w noc poślubną, tylko leć po walizkę!

      Obróciłem się, by wykonać polecenie ojca, byłem wściekły na niego i tego klechę…

      – Tylko pamiętaj, czarna z czerwoną rączką, ta z czarną jest dla wuja Stefana. – Ojciec sięgnął do kieszeni – Stój! A kluczyki kto weźmie?!

      – Młody, zaparkuj samochód na placu, zadzwonię do kanonika, który was przyprowadził… – Wujek podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku.

      Złapałem kluczyki w locie i powoli poszedłem korytarzami w stronę wyjścia, nie czekając na to, co księżulo powie do słuchawki.

      Przy polonezie stał już młody kanonik, który wskazał mi miejsce do zaparkowania przed pałacem biskupim i zapytał ciekawie:

      – A panowie to rodzina archiprezbitera?

      Spojrzałem na niego.

      – A chuj cię to obchodzi, klecho!

      Ksiądz, słysząc to, szybko się zawinął i uciekł z powrotem do pałacu, tłumacząc, że ma pilne zajęcia. Patrzyłem na oddalającego się plebanka z nieukrywaną satysfakcją, stwierdzając przy tym, że robię się faktycznie takim samym złośliwym kutasem jak ojciec. Zaparkowałem zielone gówno we wskazanym miejscu i wyjąłem z bagażnika walizkę z czerwoną rączką. Noż kurwa, myślałem, że łapę mi upierdoli, taka ciężka była. O mało nie upadła na ulicę, złapałem ją w obie ręce i zatargałem do gabinetu wuja, dysząc ciężko po drodze.

      – O, jest mój synio, coś tak długo się grzebał z tą walizką? – Ojciec chwycił ją i położył delikatnie na biurku. Otworzył srebrne klamerki, po czym podniósł wieko. Wewnątrz ukazał się stos zawiniętych w czarno-białe gazety butelek. – Same najlepsze, Kazik, takie, jak lubisz. – Wyjmował zawiniątka po kolei, rozwijał z gazet i stawiał na stole kolorowe butelki zero siedem litra. – Tutaj masz duszka pędzonego w Gródku, Michał Stonogiew, znany w okolicy samogoniarz. Ma jakiś bunkier w lesie i tam pędzi, dwa razy wyjebało go w powietrze i ludzie ledwo go odratowali. Mówią na niego Lucky Luke, bo nie dość, że chudy jak szczapa, to jeszcze ma szczęście. Przy wybuchach nigdy nic mu się poważnego nie stało, chociaż strachu się najadł. Ale stary dalej pędzi bimber, mówią, że jego mikstury są najlepsze w całym powiecie.

      Kazik schylił się, otworzył szafkę po lewej stronie biurka i wyjął trzy wysokie szklanice, stawiając je na blacie.

      – To lij, kurwa, a nie gadasz po próżnicy. Spróbujemy, coś przywiózł. – Spojrzał na mnie. – A młody pije czy jak?

      – Pije – odparł ojciec, odkręcając jedną z butelek i lejąc do szklanki po sam brzeg.

      Ksiądz złapał łapczywie szklanę i przechylił ją jednym haustem, wlewając całą zawartość do gardła. Spojrzeliśmy z ojcem na siebie zdumieni.

      – Aaaaa, ja pierdolę, jakie dobre! – krzyknął wuja. – O kurwa, a jak grzeje. – Pogładził się po brzuchu. – No co tak stoicie jak te krzywe chuje?! – Widocznie ksiądz po wypiciu szklanki dobrego samogonu zapomniał, żeby nie przeklinać w domu Bożym. – Brać szklany i do dna.

      Chwyciliśmy z ojcem szklanki, stary wciągnął zawartość swojej na dwa potężne łyki.

      – A ty, młody, z rodziny jesteś czy jakiś podrzutek? Pokaż wujkowi, jak się duszka pije. – Stary klepnął mnie w plecy. Podniosłem szkło i chlust do ust. W oczach mi się zaszkliło, gardło zapiekło, kurwa, ile to ma procent. Zachłysnąłem się, oczy zalały się łzami, smarki popłynęły z nosa i skuliłem się wpół. – Ooo ja pierdolę… – wycharczałem. – Mooocnee!

      – No, młody, nie jest tak źle – śmiali się wujek z ojcem, po czym ksiądz z całej siły zajebał mi między łopatki otwartą ręką, aż poleciałem na ścianę. – Przestań już chrząkać jak świnia i weź jeszcze łyka, to ci przejdzie.

      Stary wyciągał kolejne butelki i opowiadał o ich zawartości: skąd są, od kogo i z czym. Co drugą próbowaliśmy, słuchając opowieści ojca.

      – Ten zielony duszek to z kolei z Hajnówki pochodzi, Grzesio Ryncypawłow, ze starej rodziny popów facet. Zna takie tajniki zielarstwa, że ludzie jego green ghost nawet za granicą kupują. Jakieś ruskie rękopisy znalazł podobno i tam były stare receptury. On sam mówi, że od Rasputina te receptury pochodzą. Oooo, popatrz, po wypiciu kieliszka tej mikstury – stary wyjął ostatnią małą butelczynę o pojemności zero trzydzieści trzy mililitra – to dzida furczy, że ho, ho, jak u starego wodza Apaczów! Ymmm… – Zaraz ugryzł się w język. – Znaczy się pomaga na problemy z męskością, to ja to może zabior…

      – Gdzie to chowasz?! – Kazik wyrwał mu buteleczkę. – Gdzie?! Dawaj to, że ja ksiądz, to nie znaczy, że zadupczyć nie lubię. – I mrugnął do ojca, obleśnie się przy tym oblizując. Butelka natychmiast powędrowała do szuflady biurka.

      Zdzisiek spojrzał na brata, zaśmiał się i poklepał go po ramieniu.

      – Zawsze jurny byłeś i żadnej babie nie przepuściłeś – pokręcił głową – a teraz arczipioter jakiś z ciebie.

      – Archiprezbiter, kurwa. Baby nadal lubię, a to – wskazał myckę na głowie, którą zdjął i rzucił na biurko – jest tylko praca. No a żyć z jedną babą całe lata to tragedia, tutaj nikt się mnie nie czepia, mam posprzątane, dobre pieniądze i jedzenie. Wycieczki, wakacje i kobiety, a ty patrz, jak skończyłeś ze Stefanem. Dwóch przygłupów w mundurach, wyglądasz jak dziad obdarty, a mój kanonik chciał cię do Caritasu z synem odesłać. Popatrz na mnie – obrócił się dookoła – gajer za dziesięć tysi baksów, pantofle szyte u tego samego szewca, u którego nasz papież zamawia. Włoskie! A nie byle jakie kierpce spod Giewonta! Ty zaś z synem wyglądacie jak pomagierzy pastucha ze wsi Kozijebice na Podlasiu i przyjeżdżasz do mnie jak, jak…

      – Przestań, Kazik, pierdolić, bo ci…

      – Zamknij się i słuchaj – przerwał wuja. – Jak wał jakiś pierdolony – ciągnął. – Obszarpana i brudna marynarka, poplamione rzygowinami spodnie, gęba pobita i pizda pod okiem. Jak luj jakiś, a nie milicjant, kurwa!

      – Policjant – powiedział cicho ojciec.

      – Policjant?! Policjant, kurwa i złodziej na jednym jadą wozie! I ty tak właśnie wyglądasz, Zdzisiek! Po tylu latach do mnie przyjeżdżasz z synem – wskazał ręką na mnie – ubranym tak jak ty, jak lump jakiś. A w zachowaniu to jak ciota, stoi to to i ani się ruszy spode drzwi. – Spojrzał na mnie z pogardą. – Chcesz, żebym go na kleryka przyjął? Po toście do mnie przyjechali z darami? Trzej królowie, kurwa, się znaleźli z darami z Podlasia. Tylko jeden król zabalował w Warszawce, jeden głupszy od drugiego! Bimbruś nawiózł jak dla wieśniaka jakiegoś. – Przerwał na chwilę i obrzucił nas mętnym wzrokiem.

      Staliśmy z ojcem ze spuszczonymi głowami, stary miał łzy w oczach i słuchał, jak starszy brat go łaje. Pierwszy raz go takiego widziałem i ostatni, bał się tego drącego japę chuja w czerni. Wstyd mi było i żal mimo wszystko starego, który zawsze był twardym skurwysynem. Już miałem stanąć w jego obronie, coś powiedzieć… Wypity alkohol wzmagał odwagę, otworzyłem nawet usta, ale nie byłem w stanie nic wybełkotać.

      – No co, chcesz, bym go na księdza przyjął? – zapytał już łagodnie Kazik.

      – N-nieee – zająknął się ojciec. – Nie – powtórzył, ocierając