Tamtej nocy oświadczyłem matce, że nie zamierzam się zabijać, ale mówiłem tyleż do niej, ile do własnego odbicia. Była to pierwsza rzecz, jaką powiedziałem, kiedy wyszliśmy z kuchni. Wiem, odparła, ale kiedy zgasiła lampkę przy moim łóżku, nie wstała od biurka. Za każdym razem, kiedy przysypiała, trzeszczało krzesło.
Od tamtej pory każdy dzień rozmywa się w jakimś bezczasie. Czuję, że mijają godziny, ale chyba nic się nie dzieje. Słyszałem, jak rodzice kłócili się na półpiętrze. Chłopak powinien iść do szkoły, słyszę głos ojca, dość tych bzdur, to dlatego, że traktowałaś go jak kobietę, dlatego tak się teraz zachowuje, niech wstaje i się szykuje. Naprawdę jesteś tak niebywale głupi, słyszę głos matki. Mówi spokojnie, ale ojciec krzyczy tak, żebym na pewno usłyszał. Chcesz, żeby poszedł do szkoły w takim stanie, wygląda tak, bo nie potrafisz kontrolować swojego gniewu. Miałem bardzo dobry powód. Wydaje ci się, że ludzie nie widzą takich rzeczy. Niech zobaczą. Niech się przyjrzą, bo ja jeszcze nie skończyłem. Jeśli jeszcze raz dotkniesz mojego syna, to cię sama zabiję. Słyszysz? Niech przyjedzie policja, FBI, CIA, nieważne kto, ale sama cię zabiję. Czyś ty postradał wszystkie zmysły? To twój syn, na miłość boską. Twój własny syn. Nic mnie to nie obchodzi. Więc wynoś się z tego domu. Co? Powiedziałam, żebyś wynosił się z tego domu, po prostu zejdź mi z oczu, dopóki nie będziesz w stanie porozmawiać jak zwykły, racjonalnie myślący człowiek. Ify? Precz.
Czasami się zastanawiam, jak moi rodzice na siebie trafili. Są tak różni jak materia i antymateria i nie wiem, czy ich małżeństwo nie obróci się w perzynę. Matka pochodzi z rodziny, która zawsze miała wszystko. Urodziła się podczas wojny domowej, w Kenii, gdzie dziadek pracował dla Światowej Organizacji Zdrowia. Jej bracia mieszkali w takich miejscach jak South Kensington czy Sandton, gdzie kierowali bankami i firmami telekomunikacyjnymi. Jedna z jej sióstr jest geolożką i na studiach w Cambridge zakochała się w Australijczyku. Mieszka w Perth, ma bliźniaczki, których szczupłe ciała, niebieskie oczy i włosy w kolorze piasku już zrobiły z nich modelki. Najmłodsza siostra została w Nigerii i wyszła za urzędnika państwowego, który ma mnóstwo nieruchomości w stolicy. Matka poszła do szkoły medycznej, ale nauczyła się francuskiego, bo dziadek lubił Baudelaire’a i Rimbauda. Babcia była nauczycielką i zapełniła dom książkami i obrazami.
Ojciec jest prawdziwym wiejskim chłopakiem ze wschodniej Nigerii, dzieciństwo spędził wiecznie głodny i zaniedbany, każdego dnia musiał stawiać czoła wrogom, którzy na każdym kroku próbowali go zniszczyć. Poszedł na uniwersytet w Nsukka, był najlepszy na roku i jakaś kompania naftowa ufundowała mu studia w Ameryce. Moi rodzice spotkali się w Narodowej Służbie Młodzieży, kiedy już wrócił do Nigerii z dyplomem MBA Uniwersytetu Columbia. Matka mówi, że zakochała się w nim, bo doskonale wiedział, czego chce, ale właśnie to jest czasami źródłem problemów.
Nie wychodzę, mówię w poduszkę. Wstałem z łóżka tylko po to, żeby skorzystać z toalety, i już po tych kilku krokach czułem się słaby i obnażony. Czuję na pościeli swój zapach. Jeszcze chwila i będę śmierdział jak bezdomni na McPherson Square czy na Union Station. Niru, kochanie, idziemy do kościoła, mówi matka. Siada przy mnie na łóżku, gładzi mnie po policzku wierzchem dłoni. Czy możesz wstać i się naszykować? To ważne.
Jej głos brzmi chrapliwie, więc się do niej odwracam. Jest już ubrana, niebieskie spodnie, biała bluzka, na niej żółty kardigan, ale nie ma makijażu. Odsuwam jej rękę od twarzy. Burczy mi w żołądku. Czy tatuś też jedzie, pytam. Nie wiem, mówi, nie rozmawiałam z twoim ojcem. Ale to w tej chwili nieważne. Czy będzie tam, czy nie, my powinniśmy pojechać. Czasami jest dobrze zawierzyć swoje problemy Bogu. Wstaje i rozsuwa zasłony, pozwala szaremu światłu wpaść do pokoju. Moje oczy powoli przyzwyczajają się do tego nowego światła. Widzę za oknem podjazd pokryty błyszczącą wilgocią, którą zostawił poprzedniej nocy deszcz. Kosze na śmieci wciąż stoją na górze podjazdu. To twój ojciec, Niru, mówi, będziesz musiał kiedyś z nim porozmawiać. Poczekam na ciebie w kuchni. Jak twoja głowa, pyta. Dotykam czaszki. Mówię, że wciąż boli.
Pomysł z kościołem niezbyt do mnie przemawia. Nie że nie wierzę – wierzę, chyba – ale od drugiej klasy niedzielne nabożeństwa zmieniły się w uciążliwość. Czasami mam lekcje do zrobienia, czasami chcę się wyspać. W tym kościele mnie ochrzczono i chodziliśmy do niego od samego początku, od chwili gdy wielebny Olumide uznał, że stary budynek banku przy Szesnastej stanie się jego nową świątynią, ponieważ Bóg uznał za stosowne obdarzyć młodego nigeryjskiego kaznodzieję wizją i siłą koniecznymi do przekształcenia tej przestrzeni w twierdzę Słowa. Wielebny Olumide i mój ojciec znają się jeszcze z czasów, zanim obaj, w latach osiemdziesiątych, przyjechali do Stanów. Ojciec pojechał do Nowego Jorku, a wielebny Olumide do Teksasu. Spotkali się przypadkiem w Waszyngtonie. Wielebny Olumide ma córkę w wieku OJ-a – jest aktorką w Los Angeles, ale wychowała się przy matce w Oakland. Dlatego właśnie nie ma co się żenić z tymi białymi dziewczynami, powtarza ciągle ojciec OJ-owi, nie potrafią zostawać, zabiorą ci dzieci, które potem wylądują w najróżniejszych miejscach. Pewnie lepiej, że wielebny nie ma żony, może właśnie dlatego nie ma już żony, że całą energię wkłada w kościół. Na zdjęciach z mojego chrztu matka trzyma mnie na ręku, cała na biało, stoi z OJ-em i ojcem między skrzydłami wielkich, łuszczących się drewnianych drzwi. Widać ogromne, pokryte kurzem okna, pęknięte szyby po obu stronach, poobtłukiwane betonowe lwy u szczytu schodów. Teraz jest inaczej. Frontowe okna mają wysokie na dwa piętra witraże w kształcie krzyża, które rzucają tęczowe barwy na wypielęgnowaną trawę i krzewy, zaś wielkie drzwi wejściowe wymieniono na nowe, zrobione z rzeźbionego nigeryjskiego mahoniu. Nad nimi wisi biała tabliczka: WSZYSCY SĄ MILE WIDZIANI. Piwnica była kiedyś labiryntem betonowych ścian z rurami na wierzchu, pod którymi biegaliśmy, kiedy nasi rodzice w świątyni powyżej próbowali skupić się na ewangelii i kazaniu. Teraz jest to rzęsiście oświetlona, wyłożona dywanami przestrzeń ze świetlicami i salkami spotkań. Są biblioteka i pokój muzyczny. Czasami mam wrażenie, że do tego kościoła chodzą wszyscy Afrykanie z Waszyngtonu: Nigeryjczycy, Ghańczycy, Kameruńczycy, Kongijczycy. Niektórzy pracują w ambasadach. Niektórzy są taksówkarzami. Niektórzy są nielegalsami, ale naprawdę wszyscy są mile widziani. Wielebny Olumide nauczył się nawet hiszpańskiego i teraz popołudniami odprawia mniejsze nabożeństwa dla Salwadorczyków i Gwatemalczyków, którzy szukają czegoś mniej wykluczającego od katolicyzmu. Musimy rosnąć albo zginiemy, powtarza z ambony od czasu do czasu.
W niedziele kościół zawsze jest pełen. Tej niedzieli jest tak samo. Rozglądam się, patrzę na ławki wciśnięte między rzędy betonowych kolumn. Pełne ciemnoskórych twarzy zwróconych w stronę wielebnego i jego ambony z pleksi. Wielebny Olumide spaceruje po podwyższeniu, ociera czoło poplamioną białą chusteczką. Właściwie nie potrzebuje mikrofonu, ale kazania są nagrywane do podcastu, więc znosimy te brzęczące zakłócenia, które wypełniają salę, kiedy wielebnego poniosą emocje. Siedzę za matką, sięgam po Biblię i śpiewnik. Jeśli rozłożę Biblię na kolanach i przytknę brodę do piersi, uda mi się wyrwać przynajmniej kwadrans drzemki. Ojciec tego nie znosi, ale nie ma go z nami.
Nie macie pojęcia, co czeka na was w Królestwie Niebieskim, krzyczy wielebny Olumide. Nie możecie sobie wyobrazić, co na was czeka, kiedy otworzycie te drzwi i przyjmiecie w pełni światło życia. „Ale wielebny, jak mam otworzyć te drzwi”, zapytacie mnie. „Mówisz, że jeśli wierzę, to wszystko zostanie wyjawione”. Bracia